Żelazne Wrota

Podobnie jak w roku ubiegłym i w tym nasz długi, dwutygodniowy urlop postanowiliśmy spędzić w Tatrach. Tegoroczną przerwę w pracy zaplanowaliśmy na drugą połowę lipca. Powiem szczerze, że trochę obawiałem się o pogodę, bo lipiec uchodzi za miesiąc z największą ilością burz. Na początku rzeczywiście był z nią problem, bo przez pierwsze dwa dni padało i czas spędzaliśmy na lekturze Detektywów, Reporterów, itd. Natomiast w poniedziałek 15 lipca udało się wyruszyć na pierwszą wycieczkę.
Na rozgrzewkę zdecydowaliśmy się wspiąć na Żelazne Wrota od strony Doliny Złomisk. Tak się złożyło, że jeszcze nigdy nie byliśmy w tej dolinie – była więc idealna okazja, by podczas inauguracyjnej, urlopowej wyprawy zapoznać się z słynną Doliną Złomisk. Ruszyliśmy więc w drogę…
Z racji budowy ronda na Bystrem w Zakopanem wszystkie nasze wyjazdy na Słowację odbywaliśmy drogą przez Poronin, Bukowinę Tatrzańską i Jurgów. Co mam wrażenie jest dużo szybszą opcją niż pokonywanie serpentyn na drogę Oswalda Balzera. Trasę samochodową pokonaliśmy zgodnie z planem i zaparkowaliśmy na parkingu przy drodze w Popradzkim Plesie – o dziwo stanęliśmy bardzo wysoko (blisko przejazdu kolejowego elektriczki). Z aut, które już się tam znajdowały było dużo rejestracji z Polski.
Teraz czekał nas spokojny spacer po drodze asfaltowej, która kierowała nas w stronę Popradzkiego Stawu. Nie było tu wiele ludzi, było nieco pochmurno, więc jak dla mnie to były idealne warunki do marszu.

Gdy tylko minęliśmy zachodnie zerwy Osterwy bardzo ładnie pokazał się nasz dzisiejszy cel – Żelazne Wrota. Przy schronisku zrobiliśmy krótki postój, by coś przekąsić. Następnie udaliśmy się za czerwonym szlakiem (Tatrzańska Magistrala) w kierunku jego północnego brzegu. W pobliżu miejsca gdzie wpływał do niego Zmarzły Potok i była obszerna tablica o zakazie wstępu skręciliśmy na wschód w stronę Doliny Złomisk. Ścieżka była bardzo wyraźna i nie sposób było ją stracić z oczu. Początkowo biegła wzdłuż potoku po jego prawej stronie, ale po przekroczeniu mostku to się już zmieniło na zawsze. 🙂



Najpierw wędrowaliśmy lasem, w którym miałem wrażenie, że wleziemy zaraz na jakiegoś miśka. Potem jednak gdy pojawiła się duża ilość kosodrzewiny, moje obawy zniknęły. Pomiędzy kosówką wspaniale prezentowała się skąpana w porannym słońcu – Grań Baszt z Szatanem na czele.

Kosówkowe szaleństwo ciągnęło się bardzo długo. My już wyglądaliśmy Wysokiej, Ganku, a tu na razie nic się nie pokazywało – tylko ta kosówka i kosówka. Byliśmy jednak jeszcze trochę za nisko, by dojrzeć chociaż część z tych szczytów. Zmieniło się to trochę później, gdy doszliśmy do jakby środkowej – trawiastej części doliny. Tutaj widoki zaczęło się robić zdecydowanie okazalsze – było widać m.in. Ganek, Rumanowy Szczyt, ale tym który robił na nas największe wrażenie był Żłobisty Szczyt. Oprócz tego z tego miejsca było już widać naszą przełęcz, na która zamierzaliśmy się tego dnia wdrapać. W tym miejscu najbardziej żałowałem, że nie ubrałem tego dnia na siebie koszulki z krótkim rękawem. Niby straszyli, że ma być niska temperatura odczuwalna, ale w rzeczywistości było mi bardzo ciepło.




Po lekkim poszukiwaniu ścieżki i po pokonaniu kolejnego progu doliny znaleźliśmy się nad Zmarzłym Stawem, z którego wypływał, towarzyszący nam przez cały wędrówkę doliną, Zmarzły Potok. Nad stawem zrobiliśmy znów krótki postój. Podczas niego zauważyliśmy ciekawą opcję, którą należało rozważyć podczas powrotu – mianowicie w drodze powrotnej chcieliśmy wyjść na Stwolską Przełęcz i przez Tępę zejść na Przełęcz pod Osterwą. Ale to był tylko taki na szybko stworzony plan, który musiał być jeszcze raz przemyślany.



Od tego momentu rozpoczęliśmy konkretniejszą wspinaczkę w stronę Żelaznej Kotliny. Jednak zanim osiągnęliśmy jej próg, do Asi zadzwonił kurier wiadomością, że przyjechał z paczką. 🙂 Nie zajęło nam to za wiele czasu. W Żelaznej Kotlinie były jeszcze gdzie nie gdzie spore płaty śniegu. Wcale mnie to nie dziwi, bo kotlina jest dosyć dobrze ukryta przed słońcem. Przez jeden z nich przechodziliśmy i miejscami pokrywa śniegu miała około 2 metrów – dobrze, że nie wpadliśmy bo by było ciężko się z tej śnieżnej pułapki wydostać.





Po przejściu dużego płatu śniegu został do pokonania już tylko sypki żleb wyprowadzający na Żelazne Wrota. Duże skały i w miarę stabilny grunt sprawił, że przełęcz osiągnęliśmy w bardzo krótkim czasie. Z racji, że trochę wiało, to Asia podeszła nieco wyżej i usiadła w słońcu. Ja natomiast ukryłem się trochę za skałą i tam rozlałem do kubków gorącą herbatę – wzięliśmy ją chyba tylko na wieść o czekającym nas zimnie. W sumie było ciepło, ale gdy usiedliśmy na przełęczy to gorąca herbatka smakowała dużo bardziej niż w domowym zaciszu.





Po kilku minutach Asia również zeszła do mnie na siodło przełęczy i przez chwilę raczyliśmy się ciekawymi widokami – to na Dolinę Złomisk, to w stronę Doliny Kaczej z charakterystycznymi punktami w postaci Gerlacha i Litworowego Szczytu. Długo na Żelaznych Wrotach nie wytrzymaliśmy i trzeba było schodzić tą samą drogą, którą tu przyszliśmy.

Asia rozpoczęła zejście, a ja po paru metrach się zatrzymałem i czekałem, aż opuści potencjalnie niebezpieczny teren kruchego żlebu, w którym mogłaby dostać zrzuconym przeze mnie kamieniem. Muszę przyznać, że moja waga podczas zejść takimi żlebami daje się we znaki i często schodzę wtedy na czterech łapach, by odciążać nogi, z pod których najwięcej wylatuje tego kamiennego dziadostwa.

Gdy ponownie znaleźliśmy się w Żelaznej Kotlinie Asi zrobiłem dużą sesję fotograficzną na różnych skałach w otoczeniu śniegu. Tam też ostatecznie stwierdziłem, że wariant ze Stwolską Przełęczą jest nieco za ambitny. Następnego dnia również planowaliśmy dłuższą wycieczkę, więc ta opcja mogłaby nas zanadto zmęczyć.


Nad Zmarzłym Stawem mieliśmy większy odpoczynek, bo nigdzie się nam już nie śpieszyło, a pogoda cały czas była idealna. W miejscu gdzie przesiadywaliśmy pod dużym kamieniem ktoś zostawił sobie rzeczy i prawdopodobnie ruszył zdobywać jakieś szczyty.


Dopiero w środkowej – trawiastej części Doliny Złomisk minęliśmy się z dwójką Polaków, którzy szli pod górę. To byli jedyni ludzie, których dane nam było spotkać tego dnia poza szlakiem.



Gdy opuściliśmy już bezszlakową dolinę i znaleźliśmy się nad Popradzkim Stawem poszliśmy do schroniska na zimną kofolę. Napojeni mogliśmy spokojnie przebyć ostatni etap naszej wycieczki spoglądając na przedzierające się pomiędzy drzewami Żelazne Wrota.

Ta drabinka jest najwredniejsza z całego szlaku – potrzaskałem tam kiedyś butelkę z piwem!
No nie jest za wygodna 🙂 to musiało boleć…