Mały Śnieżnik
Na kolejną wycieczkę wyruszyliśmy trzeciego dnia naszego pobytu w Międzygórzu. Można powiedzieć, że wędrowaliśmy po górach pomiędzy konkursami skoków i w te dni, w którym były konkursy śledziliśmy je na bieżąco przed telewizorem, natomiast w pozostałe chodziliśmy po górach. Trochę to może nie współgrało w pogodą, bo zazwyczaj w taki „dzień konkursowy”, była ona zdecydowanie lepsza, aniżeli w pozostałe dni. Ale jakoś nie mogliśmy opuścić żadnych zawodów, może przez to, że tak wspaniale w nich prezentował się Kamil Stoch. 🙂
Ale wracając do tematyki górskiej… Mieszkając w Watrze zazwyczaj przed każdym wyjściem z kwatery natrafialiśmy na gospodarza. Zawsze nas wypytywał, gdzie się wybieramy i nam coś doradzał, bo wiedział, że jesteśmy w tych stronach dopiero pierwszy raz. Tym razem słysząc o tym, że wybieramy się na Mały Śnieżnik, przyznał że trasa jest dosyć długa, ale że może nas pokierować na pewny skrót. Słuchaliśmy więc dokładnie, jak mamy iść, by nie schodząc do centrum miejscowości od razu wbić się na żółty szlak. Jak tak mówił wszystko wydawało się dosyć łatwe, w praktyce jednak takie nie było… 🙂
Na początku wszystko szło jak po maśle. Przy mostku skręciliśmy w drogę pożarową i pieliśmy się nią mozolnie pod górę. Nie lada problem stanowiła nawierzchnia drogi, która była pokryta lodem, a na dodatek lekko mżyło. Było naprawdę bardzo ślisko. Stąd też szliśmy bardzo wolno uważając na każdy swój krok. Z 15 minut, które mieliśmy iść tą drogą, zrobiło się przynajmniej pół godziny, a skrzyżowania jak nie było, tak nie było.
Po jakimś czasie doszliśmy do skrzyżowania dróg. Była przy nim tablica informująca, że jedna z dróg prowadzi do dwóch międzygórskich posesji. Będąc pewni, że to właśnie to miejsce gdzie mieliśmy skręcić w prawo, tak też uczyniliśmy. Ta droga była chyba jeszcze bardziej zalodzona od tej poprzedniej. Na szczęście były miejsca, gdzie można było omijać tę śliską pułapkę. Idąc nią spotkaliśmy jednego pana, który już skądś schodził. Po jakimś czasie doszliśmy do tych posesji, do których prowadziła droga. Asia już wcześniej zaczęła używać swojego telefonu do namierzania naszego położenia. Dzięki jej zaleceniom od posesji ruszyliśmy do góry przez ciemny las i znaleźliśmy się na żółtym szlaku. 🙂
Początkowo żółty szlak prowadził przez niewielką polanę, by potem wejść w mglisty las. W lesie szło się nam bardzo przyjemnie, bo nie było tak ślisko. Nie trwało to jednak długo, bo już za chwilę ponownie znaleźliśmy się na wyślizganej drodze leśnej. 🙂 Asia trzymała rękę na pulsie i wiedziała dokładnie kiedy droga skręci w prawo, a nam pozostanie normalny szlak.
Było na nim dużo więcej śniegu, ale wędrowało się nam przyjemnie, bo szlak był przetarty. Doprowadził nas do skrzyżowania ze szlakiem niebieskim, który był oznaczony jako E3. E3 to europejski długodystansowy szlak pieszy, który ciągnie się od Oceanu Atlantyckiego po Morze Czarne i przebiega łącznie przez 12 krajów. Szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, że będziemy szli takim wybitnym szlakiem. 🙂
Dojście do skrzyżowania, które przedstawia poniższe zdjęcie zajęło nam jeszcze sporo czasu. Na szlaku były takie momenty, że pojawiało się więcej śniegu, więc i ja byłem zmuszony do założenia w końcu stuptutów. Droga na Mały Śnieżnik była dosyć wymagająca, do tego cały czas w nieba leciała woda w postaci mżawki, nawet na tej wysokości.
Szczyt Małego Śnieżnika znajdował się już blisko od tego skrzyżowania. Spotkaliśmy tam też pierwszych turystów, którzy podobnie jak i my poszukiwali tabliczki informującej, że znajdujemy się na Małym Śnieżniku. Jeden z nich w końcu ją odnalazł i reszta podążyła za nim. My po paru kubkach gorącej herbaty, również zrobiliśmy to samo, choć sprawdzanie wszystkich ich śladów zajęło nam sporo czasu, ja się miejscami zapadałem po kolana. Asia wreszcie ją odnalazła, ja również tam dotarłem, ale kosztowało to mnie sporo sił. Z wielka radością powitałem więc ponownie skrzyżowanie ze szlakiem E3. 🙂
Droga do schroniska upłynęła nam już całkiem przyjemnie, choć na Hali pod Śnieżnikiem mocno wiało. W schronisku oczywiście nie było za wiele miejsca do siedzenia, nie mówiąc już o zamawianiu czegoś. Byliśmy tam w sumie tylko chwilę.
Prawdziwym wyzwaniem było zejście czerwonym szlakiem… dokładnie tym samym, którym dwa dni temu wychodziliśmy na halę. Można powiedzieć, że już go znaliśmy, ale padająca z nieba mżawka i mocno wydeptana ścieżka szlakowa, zrobiła miejscami w niego straszną ślizgawkę. Asia miała raczki więc szło się jej bardzo pewnie, natomiast ja musiałem kombinować by nie zaliczyć upadku. 🙂 Do dziś nie wiem, jak mi się to udało, bo naprawdę było bardzo ślisko. Mijaliśmy po drodze różnych turystów, niektórzy nie mieli najlepszych butów, na taką nawierzchnię i już mieli problemy z pokonywaniem tego szlaku do góry. Nawet nie chce wiedzieć, jak oni potem stamtąd schodzili…
Po powrocie do Watry spotkaliśmy w korytarzu naszego gospodarza, który zapytał czy trafiliśmy na jego skrót. Nie wiedzieliśmy czy to gdzie szliśmy rano było jego skrótem, ale mówiliśmy, że doszliśmy do żółtego szlaku. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy otwarły się drzwi jednego z pokojów i wyszedł z niego pan, którego spotkaliśmy rano na śliskiej drodze do posesji. Po wymianie kilku zdań dowiedzieliśmy się, że skręciliśmy za wcześnie. Na tej drodze pożarowej było kolejne skrzyżowanie i to właśnie na nim mieliśmy dopiero odbić w prawo, by trafić idealnie na żółty szlak. Tak to jest z tymi skrótami, trzeba je dobrze znać. 🙂