Śnieżka
Wyprawa na Śnieżkę miała być naszym pierwszym większym wyzwaniem po przeprowadzce ze Szklarskiej Poręby do Karpacza. Jednak kiedy wychodziliśmy z naszego miejsca zakwaterowania w czwartek 15 lipca rano o godzinie 8 nie byliśmy na 100 procent pewni czy tego dnia uda nam się zdobyć Królową Sudetów. Przyczyną była niepewna pogoda, która już od pierwszego dnia naszego pobytu w Karpaczu dawała się nam mocno we znaki.
Jednak rano rozpoczęliśmy marsz do góry ulicą Olimpijską, przy której zaczynał się nasz czarny szlak. Idąc do tego miejsca przechodziliśmy koło skoczni Orlinek, która położona jest na północnych stokach Kopy. Nasza kwatera również znajdowała się na tych zboczach, ale około 60 metrów poniżej poziomu skoczni. Taka lokalizacja noclegu była dla nas bardzo korzystna, ponieważ mieszkaliśmy blisko interesujących nas szlaków.
Dotarcie do pierwszego tego dnia szlaku zajęło nam około 20 minut. Kawałek dalej w budce Karkonoskiego Parku Narodowego zakupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy mozolne podejście w kierunku Białego Jaru.
Szeroka droga prowadziła praktycznie cały czas przez las, więc było trochę mroczno – tym bardziej że pogoda tego dnia nie rozpieszczała. Od rana na niebie było dużo chmur i tylko co jakiś czas przebijało się zza nich słońce. Po drodze spotkaliśmy jednego człowieka, który okazał się pracownikiem KPN, który to za pomocą kilofa udrożniał odprowadzenia wody z drogi. Przejechało też jedno auto również oklejone emblematami Karkonoskiego Parku Narodowego. Z tym, że ono przejechało w dwie strony – kogoś najwyraźniej musiało zawieźć w okolicę Białego Jaru albo już na Kopę.
Około 50 minut trwało wychodzenie do rozstajów szlaków „Biały Jar”. Tam też spotkaliśmy pierwszą dwójkę turystów, którzy sobie tam odpoczywali. Obok tabliczki ze szlakami znajdowała się tam tablica poświęcona ludziom, którzy zginęli w 1968 roku w wielkiej lawinie schodzącej Białym Jarem. Ogólnie te okolice są bardzo ładne, ale tym razem również, jak w przypadku Śnieżnych Kotłów, pogoda nie pozwoliła oddać piękna Białego Jaru na zdjęciach.
Na rozstajach dróg nie zmieniliśmy koloru szlaku, którym zamierzaliśmy dalej podążać w kierunku Kopy i Śląskiego Domu. Przez większą część trasy w stronę schroniska poruszaliśmy się jak dzieci we mgle – momentami widoczność spadała do kilku metrów. Dodatkowo od górnej stacji kolejki na Kopę na szlaku znacznie przybyło turystów, którzy zdobywali Kopę „na lekko”.
Dochodząc wygodną wybrukowaną drogą do Śląskiego Domu zauważyliśmy, że Śnieżka widoczna jest tylko w 20 procentach. W pozostałej części jest jedną wielką dymiącą chmurą. To sprawiało, że nasza niepewność co do dalszych losów wędrówki tylko rosła. Poszliśmy więc do środka na kawę by poczekać, aż pogoda się wyklaruje. 🙂
Jakie było nasze zdziwienie kiedy po 20 minutach wyszliśmy ze schroniska i zauważyliśmy, że Śnieżka jest widoczna niemal w całej okazałości. Dokładnie na to czekaliśmy i powoli ruszyliśmy w jej kierunku – właśnie w tym momencie poznaliśmy cel naszej dzisiejszej wycieczki, bo do tego momentu nie był on do końca znany.
Ja potraktowałem to wyjście w stylu sportowym i po około 18 minutach byłem na szczycie. Asia szła nieco wolniej podziwiając rozległe widoki, które nagle odsłoniły uciekające chmury. Ludzi tych wychodzących od strony Śląskiego Domu, jak i tych na wierzchołku było dosyć dużo. Co mnie wcale nie dziwi, bo od czeskiej strony na Śnieżkę można wyjechać kolejką. 🙂
Na szczycie Śnieżki jest sporo zabudowań, m.in. obserwatorium meteorologiczne, kaplica św. Wawrzyńca, budynek czeskiej poczty (najwyżej położony punkt pocztowy w Czechach) oraz górny budynek stacji kolejki linowej na Śnieżkę. Atrakcji na górze jest więc sporo, choć niektóre z nich są nieczynne, jak restauracja w budynku obserwatorium, a niektóre płatne jak taras widokowy na budynku czeskiej poczty.
Na szczycie przebywaliśmy około 40 minut podczas których porobiliśmy sporo zdjęć, zjedliśmy drugie śniadania oraz pouczyliśmy się trochę czeskiego i niemieckiego. Czułem się jak na jakieś bardzo wysokiej, międzynarodowej górze, na której można spotkać przedstawicieli tak wielu krajów. Ogólnie to byliśmy bardzo szczęśliwi z tego, że pomimo tak niepewnej pogody udało się zdobyć ten najwyższy szczyt Karkonoszy oraz że było z niego cokolwiek widać. Parę lat temu kiedy zdobywaliśmy Śnieżnik nie mieliśmy tyle szczęścia. 🙂
O godzinie 11:10 schodziliśmy już ze Śnieżki w kierunku Czarnego Grzbietu. Tuż pod wierzchołkiem natrafiliśmy jeszcze na połączenie szlakowe z Drogą Jubileuszową, która obchodzi szczyt od północy. W tym miejscu chmury ponownie wszystko przysłoniły i nie było już widać kopuły szczytowej.
Droga która przed nami się roztaczała również była usłana chmurami, ale od czasu do czasu jakieś widoki się tam przebijały. Idąc dalej wyglądaliśmy Czarnej Kopy, która była następnym poważniejszym wzniesieniem na grani Czarnego Grzbietu. Z ciekawszym rzeczy, które mnie zaskoczyły na tym etapie wędrówki było bardzo ciekawe ułożenie kamieni na szlaku. Mianowicie nie były one ułożone na płasko, jak to zazwyczaj się robi, tylko w pionie czyli węższym bokiem do podłoża. Mój wzrok to bardzo przyciągało, ale w sumie nie było tego dużo – raptem parę miejsc.
Około godziny 11:40 osiągnęliśmy Czarną Kopę (1407 m. n.p.m.), z której jak i z pozostałych szczytów niewiele było widać. Na szczęście taka sytuacja nie trwała ciągle, tylko od czasu do czasu chmury całkowicie zabijały widoczność, by po chwili odpuścić.
Kolejnym miejscem do którego udało nam się tego dnia dojść była czeska chata Jelenka, koło której roiło się od ludzi. Przez krótką chwilę nawet pomyśleliśmy, że moglibyśmy tam wejść, ale skutecznie nas od tego odwiodły ogłoszeniowe kartki zatytułowane COVID-19.
O godzinie 12:20 zeszliśmy na Sowią Przełęcz, z której można czarnym szlakiem zejść do centrum Karpacza. Nam jednak było mało i ruszyliśmy na kolejny szczyt w grzbiecie Karkonoszy – Skalny Stół. Był on położony blisko przełęczy, bo jego zdobycie wyceniane było według szlakowych tabliczek na 15 minut.
Oczywiście nie żałowaliśmy swojej decyzji, pomimo iż ze Skalnego Stołu nie było absolutnie nic widać. 🙂 Był tam za to żółty szlak, którym moglibyśmy zejść na Drogę Bronka Czecha, którą mieliśmy i tak iść, ale dopiero od Przełęczy Okraj. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten krok i dalej podążaliśmy naszym niebieskim szlakiem w kierunku przełęczy.
Pół godziny później zdobyliśmy Czoło (1275 m. n.p.m.), z którego widoki były minimalnie lepsze aniżeli ze Skalnego Stołu, ale i tak „dupy nie urywały”. Kolejne metry minęły nam na zejściu na Przełęcz Okraj, którą ostatecznie osiągnęliśmy około godziny 13:40.
Na przełęczy było mnóstwo aut, które wyjeżdżają na nią zarówno od strony polskiej, jak i czeskiej, ponieważ na siodle znajduje się drogowe polsko-czeskie przejście graniczne. Na Przełęczy Okraj znajduje się również Schronisko PTTK, które to mieliśmy okazję odwiedzić.
W schronisku nasz głód został całkowicie zaspokojony. Zupa pomidorowa i fasolka po bretońsku całkowicie postawiła mnie na nogi. Asia po swojej zupie jagodowej również czuła się jak nowo narodzona. To wszystko sprawiło, że dostaliśmy nowych sił do dalszego marszu, a w zasadzie powrotu w stronę naszej miejscowości, w której mieliśmy wykupione noclegi.
Aby wrócić do Karpacza chcieliśmy wykorzystać zielony szlak turystyczny czyli tzw. Drogę Bronka Czecha, która trawersowała praktycznie wszystkie góry przez które przechodziliśmy wcześniej idąc w stronę Przełęczy Okraj.
Po wyruszeniu spod schroniska i przejściu 200 metrów niebieskim i zielonym szlakiem, odbiliśmy wraz z tym drugim na prawo. Początkowo kierowaliśmy się na północ, by po 1,3 km odbić na zachód trawersując północne zbocza Czoła. Na tym szlaku w przeciwieństwie do wcześniejszego niebieskiego panował bardzo mały ruch turystyczny. Ponad 3 km wędrowaliśmy dosyć szeroką drogą wijącą się pod zboczami Czoła i Skalnego Stołu, aż w końcu dotarliśmy do Budników.
Budniki to już nieistniejąca osada, która zlokalizowana była na północnych zboczach Kowarskiego Grzbietu. Obecnie wędrując tuż obok szlaku można odnaleźć fragmenty domów, a także wejście do sztolni. W tej okolicy znajduje się dużo różnych tablic informacyjnych oraz ciekawa wiata turystyczna, we wnętrzu której dostępna jest galeria zdjęć z czasów kiedy Budniki tętniły życiem.
W wygodnej wiatce spędziliśmy około pół godziny, ale o 15:30 dalej podążaliśmy drogą prowadzącą nas w stronę Karpacza. 15 minut później dotarliśmy do kolejnego miejsca postoju z równie przyjemną wiatką, ale tym razem z niej nie skorzystaliśmy.
Po minięciu węzła szlakowego „Tabaczana ścieżka” i przejściu niecałych 400 metrów natrafiliśmy na dziką ścieżkę, która zaprowadziła nas w okolice Kruczych Skał. Wykorzystując jej potencjał oraz możliwość przejścia przez Krucze Skały znaleźliśmy się na ulicy Obrońców Pokoju w Karpaczu. Tym samym konkretnie skróciliśmy sobie trasę, a schodząc od razu do centrum miasta mogliśmy od razu udać się do Pizzerii Diabolo na kolejny udany i smaczny obiad. 🙂