Musała

Wycieczka na najwyższy szczyt Bułgarii była zaplanowana na ostatni dzień naszego pobytu w Górach Riły. Pomimo, iż było to wyjście na Musałę, której niewiele brakuje do 3000 metrów wysokości, to jednak miał to być jeden z najkrótszych dni spędzonych w górach. Wracając jednak do początku…

Tego dnia po śniadaniu udaliśmy się autokarem do miejscowości Borovets. Szybko tam dojechaliśmy, bo było tam raptem z 10 km. Borovets swego czasu był zimową stolicą Bułgarii, ale ten okres już zdecydowanie minął. Zostały po nim tylko ogromne i liczne hotele, które niestety wyglądają na zaniedbane. To co niewątpliwie pozostało to liczne sklepiki z gastronomią i pamiątkami.
Po dojściu pod stację kolejki gondolowej na Yastrebets, nasz przewodnik rozdał nam kupione przed chwilę bilety i ustawiliśmy się w dużej kolejce do kolejki. 🙂 Nie była ona, aż tak duża, jak te znane z Zakopanego przy kolejce na Kasprowy Wierch, ale chwilę musieliśmy poczekać na swoją kolej.

Podróż na Yastrebets trwała około 30 minut i około godziny 8:30 znaleźliśmy się przy górnej stacji kolejki. Z jej okolic rozciągał się ciekawy widok zarówno w stronę Samokova, jak i Musały – z tym, że zdecydowanie lepsza pogoda była nad naszym miastem. Nad naszym celem już od rana znajdowały się dosyć konkretne chmury, które kładły się cieniem na najwyższy szczyt Bułgaria skutecznie niwecząc nasze starania o dobre zdjęcia.

Na początku pisałem, że czekał nas najkrótszy dzień spędzony w górach. To niestety była prawda, ponieważ gondola wywiozła nas na wysokość około 2369 m. n.p.m. – czyli mieliśmy do pokonanie w pionie nieco ponad 550 metrów. Nie była to zatem jakaś mordercza wspinaczka, a bardziej trasa rekreacyjna – co przy zdobywaniu „dachu Bułgarii” może zabrzmieć nieco dziwnie. 🙂
O pierwszym etapie wycieczki niewiele można ciekawego napisać, bo szlak którym wędrowaliśmy prowadził bardzo równym trawersem pod nienazwanymi, niewybitnymi szczytami, które zimą są uczęszczane przez narciarzy, bo było tam sporo różnych wyciągów. Nartostrady poprowadzone były pomiędzy wielkimi polami kosodrzewiny, które również przecinały nasz szlak.

Pierwszy, dosyć monotonny etap zajął nam około godziny czasu. Było wpół do dziesiątej, kiedy znaleźliśmy się przy schronisku Musała. Tam mieliśmy krótki odpoczynek, który my spędziliśmy nad jeziorem Dolno Musalensko Ezera, nad którym położony był ten obiekt.

Po około 25 minutach byliśmy już w drodze na nasz pierwszy próg doliny. Szlak prowadził nas
pomiędzy piargami, które przeplatały się z kosodrzewiną. Po drodze minęliśmy jedno z mniejszych Musalenskich Jezior, by po chwili dotrzeć do kolejnego stawu – już dużo większego. W tym też miejscu było większe wypłaszczenie, więc można śmiało zaryzykować, że właśnie tam osiągnęliśmy ten nasz pierwszy pułap doliny. Od schroniska przeszliśmy mniej więcej 1,3 km, podczas których pokonaliśmy jedynie około 160 metrów przewyższenia. Staw znajdował się na wysokości ok. 2560 m. n.p.m., więc do szczytu pozostało nam niecałe 400 metrów wysokości. Do tego miejsca docierał również szlak, który prowadził z drugiej strony schroniskowego jeziora. Teoretycznie mogliśmy nim też iść, ale przewodnik wybrać tą drugą opcję.

Na tym jeziorkowym wypłaszczeniu nie mieliśmy żadnej przerwy tylko od razu rozpoczęliśmy podejście na kolejny próg doliny. Tym razem mieliśmy do pokonania praktycznie tą samą odległość, jak w przypadku pierwszego progu – ok. 1,2 km i przewyższenia również 160 metrów.

W drodze na kolejny próg mijaliśmy sporo osób, którzy tego dnia również wybrali się na Musałę. Część z nich już schodziła, ale dużo osób podobnie jak my dopiero teraz wychodziła na szczyt. Szlak prowadzący w najwyższe piętro doliny przypominał mi trochę żółty z Doliny Pańszczycy w Tatrach – też był taki surowy, mało roślinności tylko kamienie i skały. Posępności temu terenowi dodawała również pogoda, bo niebo już całkowicie spowiły chmury i zrobiło się dosyć mrocznie.

O godzinie 10:40 dotarliśmy do Schroniska Lodowe Jezioro. Obiekt ten miał bardzo ciekawy kształt stożka, albo trójkąta. Nie sądzę, że jest w nim dużo miejsc noclegowych, bo nie wygląda on by był bardzo pojemny, ale ma on niewątpliwie klimat. Jest on położony na poziomie 2725 metrów niecały kilometr od wierzchołka Musały, więc myślę, ż miejsce to w sezonie jest bardzo popularne.

Wierzchołek Musały był już blisko, tylko teraz czekało nas największe przewyższenie wynoszące około 200 metrów. Szlak piął się pod górą pomiędzy kamieniami i trawkami. Kawałek powyżej schroniska przechodziliśmy blisko widocznego skalnego obrywu w północnej części szczytu. Trochę przypominało do skalny obryw na Niebieskiej Turni w masywie Świnicy.

Wkrótce dotarliśmy do ostrych zboczy szczytu, które trawersowaliśmy za pomocą licznych serpentyn. Z drogi doskonale było widać Małkę Musałę, która znajduję się nieco ponad pół kilometra od głównego szczytu Musały.

Wyjście na najwyższy szczyt Bułgarii nie było dla mnie męczące, serpentyny mocno ułatwiły sprawę i o godzinie 11:10 zdobyliśmy najwyższy szczyt podczas naszego pobytu w górach Bułgarii. Oczywiście kiedy to się stało, nad wierzchołek nadciągnęły chmury, która początkowo praktycznie całkowicie przysłoniły widoczność.
Początkowo jak to mam w zwyczaju przeszedłem kilkadziesiąt metrów granią w stronę Małki Musały, by zdobić zdjęcie szczytu z innej perspektywy. Na szczycie roiło się od ludzi, z czego największą grupą byliśmy my. Wszyscy ustawiali się w kolejce do zdjęcia przy kamieniu z napisem „Musała”, niektórzy po kilka razy. 🙂


Na Musalę byliśmy prawie godziną podczas, których były momenty podczas których chmury się chwilowo zmniejszały i można było coś dojrzeć, ale całkowicie się nie rozpogodziło. Przewodnik pozwolił nam schodzić samodzielnie i tak samo zjeżdżać kolejką, a na godzinę zbiórki przy autokarze wyznaczył godzinę 17.

Jednak jeszcze podczas długiego pobytu na górze zauważyliśmy, że w kierunku Yastrebets’a prowadzi górami bardzo ciekawa grań, którą wg aplikacji mapy.cz podąża ścieżka. Pytaliśmy z ciekawości przewodnika Marka czy można by było nią wracać w kierunku górnej stacji kolejki gondolowej. Jednak nasz przewodnik mówił, że jakby nam się coś tam stało to „poszedłby siedzieć”. Szybko więc wycofaliśmy się z tego pomysłu, później niejako przyznając mu częściową rację, bo gdy tak na trzeźwo przeanalizowaliśmy tą trasę, to moglibyśmy się nie wyrobić z czasem idąc właśnie tą drogą. Ale oprócz tej kwestii, pytaliśmy przewodnika jeszcze o możliwość zejścia drugim wariantem szlaku – tym przy jeziorze. Na co on przestrzegał nas przez tym, że jest on stromy, śliski i ogólnie on nam go nie poleca. Po takim informacjach mieliśmy do niego sporo pretensji, bo widząc że nas ciągnie gdzie na boki, to mógł choć nam zaproponować zejście z Musały „szlakiem drucianym”.

Szlak druciany to oczywiście nie oficjalna nazwa drogi na Musałę, ale odcinek szlaku który podążą północną granią w stronę „Lodowego Schroniska”. Na szczęście my z Asią i koleżanką Zosią zdecydowaliśmy się na ten krok i tej decyzji nie pożałowaliśmy, bo schodziliśmy z Musały inną drogą, a to tego mogliśmy sobie trochę poćwiczyć ręce, kiedy trzeba było mocnej chwycić się drutu rozciągniętego pomiędzy metalowymi słupkami.

Pomimo iż zejście tą drogą zajęło nam trochę więcej czasu, niż zajęłoby zejście drogą tradycyjną (większość wycieczkowiczów nas wyprzedziła), to byliśmy bardzo zadowoleni, że mogliśmy zrobić sobie jakąś inną trasę, a nie taką jak wszyscy.
Tuż przed 13 mijamy szybko Schronisko Lodowe i podążamy w kierunku naszego pierwszego progu, kiedy nagle zaczyna padać lekki deszcz. Na szczęście tego dnia nie było słychać burzy, choć chmury mogły trochę ją przypominać.

Piętnaście minut później odbijamy w trójkę na ten odcinek szlaku, którego tak strasznie odradzał nam przewodnik. Idziemy nim w pięć osób – nasza trójka i dwóch nieznanych piechurów. Po początkowym nieco ostrym zejściu po piargach, szlak łagodnieje i panuje na nim duży spokój. Co prawda później jeszcze na tym odcinku spotkaliśmy kilka osób, które wychodziły do góry, ale ogólnie panował tam na pewno większy spokój, niż tam gdzie schodziła cała nasza grupa.


Do schroniska zeszliśmy tamtędy w pół godziny i spotkaliśmy się z resztą grupy. Pół godziny własnego odpoczynku upłynęło nam w miłej atmosferze, choć kawę którą tam piliśmy nie była za smaczna. 🙂

Kiedy wyruszyliśmy w drogę powrotną to pogoda się wyklarowała, wyszło piękne słońce i od razu zrobiły się lepsze widoki. Udało nam się jeszcze pocykać parę zdjęć przy wychodzeniu z doliny, ale te najbardziej atrakcyjne miejsca znów były przez nas odwiedzane przy kiepskich warunkach fotograficznych.



45 minut później piliśmy już dobrą choć nie tanią kawkę w kajpce koło górnej stacji kolejki na Yastrebets’u. Później czekał nas jeszcze tylko pół godzinny zjazd do Borovets’a i zwiedzanie okolicznych knajpek w poszukiwaniu pamiątek. Tak zakończyła się nasza przygoda z Bułgarią, a konkretnie z górami Piryn i Riła i powiem szczerze, że jeszcze byśmy tutaj chętnie wrócili, by trochę więcej pochodzić po tych wysokich i pięknych górach. 🙂
