Grań Riły
czyli zmagania z pierwszą bułgarską burzą w rejonie Malowicy
Tego dnia rano ok. 7:30 opuściliśmy Bansko i udaliśmy się w kierunku gór Riła. Po drodze w planach mieliśmy jeszcze zwiedzać Monastyr Rylski, który położony jest w dolinie pośród rilskich gór. Z racja faktu, że dojazd do tego obiektu liczył blisko 100 km to dojechaliśmy do niego dopiero około godziny 9:20. Zwiedzania trwało około pół godziny podczas których udało nam się obejść wszystkie możliwie i dostępne miejsca. Było to ciekawe przeżycie, tyle że zabrało nam to sporo czasu, a tego dnia nasza trasa wcale nie była taka krótka, jaka mogła się wydawać.
Przewodnik już od poprzedniego dnia skutecznie zniechęcał ludzi do jej zaliczenia. 🙂 Mówił, że jutro kto nie będzie na siłach może objechać ten masyw górski autobusem i podjechać od północnej strony do miejsca, do którego my mieliśmy zejść przechodząc Grań Riły pieszo. Nie wiem dlaczego tak mówił, ale może mieliśmy poprzedniego dnia za wolne tempo, a może chciał byśmy w nowym hotelu nie spóźnili się na pierwszą obiadokolację. 🙂
Kilka osób skorzystało z tej opcji i tak uczyniło, jednak zdecydowana większość postanowiła ten dzień również spędzić na chodzeniu po bułgarskich górach. Około wpół do jedenastej dotarliśmy do Kiryłowej Polany, z której to mieliśmy zacząć naszą wędrówkę po Rile.
Na tej polanie było dużo turystów, bo chwilę wcześniej przyjechał tam duży autokar na greckich blachach. W sumie mogli to być naprawdę Grecy, bo do granicy z ich krajem jest tu raptem około 130 km. Tego dnia jednak nasze drogi się już rozeszły na początku, bo oni wracali drogą w stronę monastyru, natomiast my kierowaliśmy się czerwonym szlakiem w kierunku Suchego Jeziora.
Już na początku czekało nam około półtorakilometrowe podejście, na którym zrobiliśmy ponad 260 metrów wysokości. Trasa wiodła dosyć gęstym lasem, więc była mocno okrojona widokowo. Po około 80 minutach marszu dotarliśmy do Suchego Jeziora, które podobno w suche lata przypomina błotną sadzawkę. Jednak tym razem wyglądało jak prawdziwe górskie jezioro położone na wysokości około 1900 m. n.p.m.
W tym miejscu przewodnik Marek zarządził około 20 minutową przerwę, którą niektórzy wykorzystali na wykonanie ciekawych fotografii, a inni na szybką kąpiel. 🙂 W samo południe ruszyliśmy dalej i jako pierwsze musieliśmy okrążyć jezioro od północy niekiedy przeciskając się przez gęste zarośla kosodrzewiny i jałowca. Pomimo iż jezioro od zachodu i północy wygląda bardzo ładnie, to już jego wschodnia cześć przypominała nieco błotniste bagienko.
Przez kolejną godzinę wędrowaliśmy górną częścią doliny w stronę przełęczy Kobilino Braniszte. Po drodze mijaliśmy ciekawe formacje rilskiej flory i fauny. Trasa wiodła wygodną, ale dosyć wąską ścieżką, która prowadziła na wschód w stronę serca Riły – Musały. Ogólnie było lekko pod górę, ale pojawiały się też płaskie „ogrody”, na których rosła piękna roślinność.
Kobilino Braniszte jest bardzo rozległą, trawiastą przełęczą położoną na wysokości 2150 m. n.p.m. Na siodle znajduje się niewielki schron turystyczny (zasłon Kobilino Braniszte), w którym jest około 20 miejsc noclegowych. Tuż obok schronu znajduję się też inny budynek, który swoim wyglądam przypomina szałas pasterski. Kiedy przechodziliśmy obok to obszczekał nas pies, który pilnował tego budynku. Z kolei nieco powyżej przełęczy w niewielkim skupisku pasły się konie, więc być może rzeczywiście pasterze koni byli gdzieś w pobliżu. 🙂
Jeśli chodzi o warunki pogodowe, to te nie były złe chociaż kiedy dotarliśmy do przełęczy, to od wschodu i południowego-wschodu nadciągały bardzo nieprzyjemne ciemne chmury. Kiedy jeszcze przed wyjazdem do Bulgarii sprawdzaliśmy pogodę na meteoblue, to pierwsza połowa tygodnia miała być ładna, natomiast druga miała był bardziej burzowa. No i w sumie się to trochę zaczęło sprawdzać, bo te ciemne chmury zwiastowały nagłą zmianę pogody. Kiedy po około 15-minutowej przerwie wyruszyliśmy pod górę po zboczu Łopuszkiego Wrychu to usłyszeliśmy pierwszy odgłos burzy.
Ja w takich sytuacjach wariuje – włączam na nogi szósty bieg i cisnę ile fabryka dała. I pewnie tutaj by było podobnie gdyby nie fakt, że byliśmy na zorganizowanej wycieczce i przewodnika nie można było wyprzedzać, a po drugie nie do końca znałem drogę do schroniska Malowitsa.
Musiałem więc zachować spokój i krok po kroku z nogi na nogę iść przed siebie nasłuchując czy owe odgłosy się nasilają czy może stają się coraz cichsze. Początkowo wszystkie brzmiały tak samo czyli to znaczyło, że burza znajduje się ciągle w tym samym miejscu. Zamiast podziwiać malownicze zbocza Łopuszkiego Wrychu i Popowej Kapy to ja podziwiałem coraz to potężniejsze chmury rosnące za naszymi plecami. 🙂
Podczas tego podejścia nasza grupa mocno się rozciągnęła – na szczęście „zamek” czuwał by nikt z nas nie został gdzieś w tyle. Przewodnik na to zareagował w postaci przerwy tuż pod końcowym podejściem na przełęcz przy jeziorze o nazwie: Golamo Popowokapsko Ezero. To był w zasadzie niewielki kompleks jezior, ponieważ przed dodarciem do tego największego mijaliśmy dwa mniejsze – jednak były one trochę bardziej wyschnięte i bardziej przypominały sadzawki niż konkretne zbiorniki wodne. Również i południowe zbocze Łopuszkiego Wrychu było mocno uwodnione – przechodząc nim na dystansie około 3 km często musieliśmy przeskakiwać nad jakimś pomniejszymi ciekami wodnymi.
25 minut przerwy w zupełności wystarczyło, by grupa ponownie stanowiła jedność. O dziwo burza która nas straszyła na podejściu do jeziorka tak jakby odpuściła i już sporo czasu minęło od ostatniego słyszanego prze ze mnie grzmotu – wreszcie się można było trochę zrelaksować i zająć się podziwianiem rilskiej przyrody.
Kiedy ruszyliśmy w kierunku przełęczy to zdawało nam się że szybko ją osiągniemy, bo wydawała się blisko – to jednak było trochę błędne założenie. Nie wystarczyło jedynie osiągnąć grań, ale jeszcze trzeba było nią się trochę powspinać. Całość drogi zajęło nam prawie pół godziny.
Nawet nie będę pisał jak pięknie i łatwo z przełęczy wyglądał Łopuszki Wrych i jak bardzo chciałbym go również zdobyć, bo łzy się same cisną do oczu. 🙂 Na Popowokapskim Prewale znów chwilę staliśmy w oczekiwaniu na całość grupy.
Z przełęczy szlak prowadzi po nieco eksponowanym fragmencie, na którym zamontowano stalowane liny – poręczówki. Nie było to trudno szczególnie dla tych co nie mieli kijów – na nieszczęście większość je miała i musiała się trochę namęczyć. Wszystkim jednak udało się te trudności pokonać bez szwanku. Przewodnik Marek mówił coś, że szlak został tędy niedawno poprowadzony i że wcześniej szedł terenem dużo łatwiejszym – może autorzy tej zmiany chcieli go uatrakcyjnić. 🙂
Tuż przed godziną 16 znaleźliśmy się powyżej Strasznoto Ezera, przy którym znajdował się również schron o ten samej nazwie (zasłon Strasznoto Ezero). W tłumaczeniu na język polski jezioro to nazywa się: Straszne (Przerażające) Jezioro. Jednak z tej odległości i wysokości nie budziło w nas przerażenia – nieco inaczej było kiedy zeszliśmy nad jego brzegi. Dodatkowo ponownie odezwała się burza, która jak widać nie dała jeszcze za wygraną.
Schron który liczy ok. 15 miejsc był zajęty, ale i tak by nas nie pomieścił, bo nas było ponad 30 osób. Nie było więc wyjścia trzeba było iść dalej. Na domiar złego zaczęło padać, a i grzmoty zaczęły się niebezpiecznie zbliżać. Niektórzy wycieczkowicze zaczęli łagodnie mówiąc odczuwać lekki dyskomfort – przynajmniej byli też tacy poza mną, którzy też się obawiali burzy. A tu teraz teren był odkryty i dosyć płaski z niewielkimi pagórkami, więc przed burzą nie było tam za bardzo schronienia. Wędrując nim na dystansie około 1,5 km utraciliśmy jedynie niecałe 200 metrów wysokości.
Ale za to końcówka zejścia licząca raptem kolejne 1,5 km była mordercza. Trzeba było strasznie uważać by przy padającym deszczu i dużej śliskości nie stracić zębów – bo nachył był konkretny. Dobrze że schodziliśmy przez potężną plantację kosodrzewiny, który służyła za wszędobylskie poręczówki, bo inaczej nie było by za wesoło.
Tuż przed godziną 17 znaleźliśmy się w schronisku Malowitsa, w którym mogliśmy sobie nieco odpocząć. Było tam bardzo głośno i gwarno, ale przynajmniej nic nie kapało na głowę. Piwo oczywiście też wspaniale smakowało, po takim pierwszym spotkaniu z bułgarską burzą.
Pół godziny przerwy dobrze nam wszystkim zrobiło, choć w sumie nie wszyscy mieli, aż tak dużo czasu na regeneracje sił. Ci, którzy przybyli do schroniska później mieli go zdecydowanie mniej. Fajne było to, że Marek przewodnik pozwolił nam samym schodzić ze schroniska do miejsca, w którym miał na nas czekać autokar.
Wykorzystałem to na zejście w bardzo szybkim tempie i jako pierwszy zameldowałem się przy autobusie, przy którym stali już kierowcy oraz pozostali wycieczkowicze, którzy tego dnia nie poszli w góry (niektórzy doszli tylko do schroniska). Co ciekawe na ostatni metrach minąłem zamkowego, który również postanowił zrobić zejście w stylu sportowym. 🙂
Autobusowi turyści zaczęli się mnie wypytywać o różne rzeczy, m.in. czy była burza, czy nas zlało, czy było trudno, czy się ciężko schodziło, itd. Na szczęście szybko do mnie dołączył zamkowy i również i jemu przypadło udzielanie wywiadów. 🙂
Po kolejnym krótszych i dłuższych minutach pozostali uczestnicy zaczęli pojawiać się na mecie wycieczki i około 19:30 wyruszyliśmy w stronę nowego miejsca pobytu, którym był Samokov i Hotel Arena. Tego dnia również miło zaskoczyliśmy się podczas obiadokolacji, bo podobnie jak w Bansku również i tu był obiadowy „szwedzki stół” i cała masa jedzenia – a po tej wycieczce smakowało ono przepysznie. 🙂