Ulewne Czerwone Wierchy
Po poniedziałkowej przerwie spowodowanej zapowiadanymi burzami, ruszyliśmy ponownie w góry. Tym razem towarzyszyli nam Monika z Patrykiem, którzy przyjechali do Zakopanego na parę dni. Cel naszej wyprawy był już dawno ustalony i były nim Czerwone Wierchy, na których Monika jeszcze nie była. Jeśli chodzi o wtorkową pogodę to również nie zapowiadała się za kolorowo, czego zupełnie rano nie było widać. Co prawda słońce nie świeciło, ale chmury były delikatne i nic nie zapowiadało tego co miało nadejść później… 🙂
Umówiliśmy się przy dworcu PKP i już po 7 siedzieliśmy w busie opatrzonym tabliczką: „Dolina Chochołowska”. Wysiedliśmy z niego w Kirach i od razu skierowaliśmy się w stronę doliny. Kupiliśmy bilety i mogliśmy już oglądać trawy Wyżniej Kiry Miętusiej – wielkiej polany znajdującej się u wylotu doliny, tuż za Niżnią Kościeliską Bramą. To w zasadzie było pierwsze i ostatnie tego dnia nasze spotkanie z Doliną Kościeliską, ponieważ już na pierwszym szlakowym skrzyżowaniu skręcaliśmy na wschód w stronę Doliny Miętusiej.
Za daleko sobie ją jednak nie pochodziliśmy, bo już w rejonie polany Zahradziska pokonaliśmy mostek na Miętusim Potoku i ruszyliśmy za czerwonym szlakiem ostro pod górę. Jednak z każdym krokiem wychodząc w kierunku Upłaziańskiego Wierszyka otwierały się coraz ciekawsze widoki – doskonale było widać Kominiarski Wierch z Polaną Stoły, a gdy byliśmy nieco dalej to również Zawiesistą Turnię z Przysłopem Miętusim.
Prawdziwe widoki ukazały się nam dopiero kiedy dotarliśmy na skraj Polany Upłaz – było nawet widać Pilsko i Babią Górę. 🙂 Stamtąd mieliśmy już blisko do Pieca. Byłem tam pierwszy i wyszedłem na tą skałę. Myślałem, że się ukryje przed drugą – Asią, ale zobaczyła mnie i wyszła na nią tak jak ja. Będąc na górze chcieliśmy się schować przed Moniką i Patrykiem, ale oni też nas zauważyli – więc efekt zaskoczenia nam nie wyszedł. 🙂
Pod Piecem urządziliśmy sobie dłuższą przerwę na uzupełnienie kalorii.
Gdy ruszyliśmy dalej znów wysunąłem się na prowadzenie i fotografowałem resztę ekipy jak zdobywała kolejne szczyty. Zaczekałem na nich na Chudej Przełączce. Kawałek przed nią – przy Przełączce przy Kopie było wypłaszczenie terenu, z którego roztaczał się bardzo okazały widok na graniczne szczyty Tatr Zachodnich. Reszta ekipy bardzo szybko do mnie doszła. W ogóle mieliśmy bardzo dobre tempo i byliśmy grubo przez czasem wskazywanym na mapie i na szlakowskazach.
Po bardzo krótkiej przerwie ruszyliśmy już w kierunku Twardej Kopy – czyli najwyższego szczytu Tatr Zachodnich w całości położonego w ich polskiej części. Nie uszliśmy jednak za dużo, bo tuż przed nami na szlaku pojawiło się pokaźne stado kozic górskich. Każdy wyciągnął coś czym mógł je uwiecznić i fotografował ile wlezie. A kozice przechodziły z wschodu na zachód przez północną grań Ciemniaka. Gdy w końcu przeszły ruszyliśmy zygzakami na Twardą Kopę.
Po zdobyciu Kopy pozostało nam tylko pokonanie Twardego Grzbietu i ostateczna wspinaczka na Ciemniaka. Po zdobyciu szczytu udałem się w kierunku Małej Przełączki, by obfotografować Głazistą Turnię i grań prowadzącą w kierunku Tomanowej Przełęczy. Musiałem uważać na ślimaki, bo wiele z nich wyszło na spacer na ścieżkę prowadzącą w stronę tamtej grani. Gdy wróciłem na szczyt reszta już tam na mnie czekała, ale Monika i Patryk od razu chcieli iść na Krzesanicę więc tak też zrobiliśmy.
Na szlaku w kierunku najwyższego szczytu Czerwonych Wierchów również było mnóstwo ślimaków, więc też trzeba było uważać by ich nie rozdeptać. Na szczycie było to co jest tam od zawsze czyli troliki, ale my nie robiliśmy swoich 🙂 Zrobiliśmy przerwę, która pewnie byłaby i dłuższa – wszak czas był bardzo dobry – ale pogoda zaczęła się dosyć gwałtownie zmieniać… więc ruszyliśmy w kierunku Małołączniaka, którego już dawno nie było widać.
Droga na niego przypominała błądzenie po pustyni, bo widoczność była bardzo kiepska i wszędzie było wszędobylskie mleko. Szlak na szczęście prowadził mocno zaznaczonym chodnikiem, wiec nawet w takich warunkach, ciężko było się zgubić. Na domiar złego mniej więcej w okolicy Litworowej Przełęczy zaczęło lekko kropić. Niestety im byliśmy bliżej wierzchołka tym bardziej padało. Ja już podczas tego pierwszego kropienia założyłem pelerynę, gdyż było mi trochę zimno od tego siedzenia na szczycie Krzesanicy.
Także Małołączniak minął nam bardzo szybko, a Kopa jeszcze szybciej. Na niej już lało bardzo mocno. Co ciekawe spotkaliśmy na szlaku pomiędzy Krzesanicą, a Przełęczą pod Kondracką Kopą sporo ludzi, którzy bez wzruszenia wędrowali w tym mocno zacinającym deszczu. Nasze buty szybko nabrały wody i komfort chodzenia „trochę” spadł. 🙂
Krótką przerwę zrobiliśmy na Przełęczy pod Kondracką Kopą – przełęczy z której schodziliśmy już do Doliny Kondratowej. Zejście przypominało raczej spływ, bo szlakiem lały się litry wody. 🙂 Na całe szczęście, że im byliśmy niżej tym coraz mniej padało, aż w końcu całkowicie przestało. 🙂 Można było wtedy ściągnąć peleryny i nieco osuszyć spocone i zaparzone organizmy.
W schronisku na Hali Kondratowej byliśmy po godzinie 13 i oczekując na Monikę i Patryka siedliśmy sobie na zewnątrz pod dachem. Powykręcaliśmy sobie parę razy skarpetki i polowaliśmy na miejsce w środku schroniska. W końcu się coś zwolniło, wtedy też doszli nasi towarzysze i mogliśmy raczyć się ciepłymi napojami i jadłem w bardzo przytulnym aczkolwiek niewielkim schronisku w Tatrach.
Około godzinę trwała nasza schroniskowa uczta. Po niej ruszyliśmy w dół w stronę Kuźnic. Patrykowi coś stało się w nogę i nie mógł za szybko schodzić. Kuśtykał i śmiał się, że wygląda jak Herr Flick z gestapo ze słynnego brytyjskiego serialu komediowego „Allo Alllo”. 🙂 Po drodze jeszcze skręciliśmy by przejść koło Hotelu górskiego na Kalatówkach. Gdy dotarliśmy do Kuźnic Monika z Patrykiem zjechali do centrum Zakopanego busem, natomiast my ruszyliśmy w dół na piechotę zahaczając jeszcze na obiad w Tatrzańskim Barze zlokalizowanym koło ronda w Kuźnicach. 🙂