Trójka na Barańcu
Tegoroczna tatrzańska zima trzymała bardzo długo w porównaniu do roku ubiegłego. Dlatego dopiero pod koniec czerwca udało nam się odwiedzić nasze ukochane Tatry. Tym razem nie pojechaliśmy tam sami – był z nami Marcin, o którym mówię, że jest zwiastunem dobrej pogody, bo gdzie z nim nie jedziemy zawsze pogoda jest bardzo dobra.
Wyjechaliśmy z Bielska o 5 rano, by na parkingu u wylotu Doliny Żarskiej zameldować się przed 8. Parking kosztował nas 6 euro, ale przynajmniej było gdzie zaparkować (nie to co w pobliskiej Przybylinie, gdzie jak kiedyś byliśmy, mieliśmy z tym duży problem). Na parkingu Marcin poczęstował mnie piwkiem, które bardzo szybko spożyłem. Było bardzo smaczne, ale nie wiem czy to był dobry pomysł, bo kiedy ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku Barańca to jakoś nie miałem siły mocniej przycisnąć. Zresztą Marcinowi, też się średnio szło. Tak to jest jak się pije piwo przed podejściem 🙂
Naszą trasę rozpoczęliśmy od wędrówki drogą w stronę Chaty Baraniec, by po około 200 metrach skręcić w lewo w stronę trawiastej polany położenej nisko na południowo-zachodnim zboczu Gołego Wierchu. Ogólnie odcinek do Gołego wierchu był dla nas najbardziej wymagający, bo trzeba było się wspiąć z poziomu 885 m n.p.m. (parking) na wysokość 1723 m n.p.m. (Goły Wierch). Szlak prowadził lekkimi serpentynami pośród lasu. Jedynie po zmienianiu się szaty roślinnej mogłem wnioskować na jakiej mniej wiecej jesteśmy wysokości. Dopiero kiedy pojawiła się kosodrzewina wiedziałem, że już blisko do skrzyżowania ze szlakiem niebieskim.
Na szlaku panował bardzo duży ruch turystyczny i pomimo że była sobota, to byliśmy bardzo ździwieni, że Baraniec jest tak bardzo popularny. Ostatni raz kiedy tu byliśmy, spotkaliśmy tylko dwie osoby na szczycie. 🙂 Oprócz ludzi, było też dużo psów, które często goniły to w górę, to w dół – te to miały kondycję.
Na Gołym Wierchu zrobiliśmy sobie dłuższy postój wśród ogromnej ilości osób, ale gdy ruszaliśmy było już pusto. Ci ludzie chyba poruszali się w jakiejś zorganizowanej grupie turystycznej. Z poziomu 1700 metrów szło się już w kierunku Barańca (2185 m n.p.m.) bardzo przyjemnie chociaż początkowo szliśmy jedynie łagodnie pod górę. Za naszymi plecami bardzo ładnie prezentowała się Kotlina Liptowska i Niżnie Tatry.
Ten nieco wypłaszczony, kosówkowy etap trasy przeszliśmy bardzo szybko. Nieco po prawej stronie mieliśmy pasmo ze Szczerbawym, Klinem i Małym Barańcem, którym szliśmy 2 lata temu.
Gdy skończyła się kosówka zaczęło się decydujące podejście, które również było podzielone na ostrzejsze podejścia i wypłaszczenia. Nawierzchnia na podejściach była bardzo wygodna – nic tylko zdobywać trzeci pod względem wysokości szczyt Tatr Zachodnich.
Tuż pod szczytem w „dziurze” pomiędzy wierzchołkiem Barańca, a Szczerbawym urokliwie pokazały się Tatry Wysokiem z Krywaniem na czele.
Na szczycie spędziliśmy około 45 minut. Było tam dużo ludzi i psów. Ogólnie było trochę głośno, ale poza tym i tak było fajnie. Była niezła widoczność – ładnie prezentowała się cała Grań Rohaczy i Otargańce.
Następnie czekało nas ostre zejście ze szczytu i przejście granią w kierunku Smreka. Ten fragment szlaku jest urozmaicony i nie brakuje na nim pokonywania ciekawych turniczek. W naszych początkowych planach mieliśmy jeszcze zdobyć Rohacza Płaczliwego, ale Asia myślała, że szlak pomiędzy Barańcem, tym Rohaczem jest bardziej równy. A tutaj są niezłe chopki i co chwilę trzeba wychodzić na kolejny graniowy wierzchołek.
Na Smreku zrobiliśmy krótką przerwę, bo trochę dłuższą mieliśmy zaplanowaną na Przełęczy Żarskiej. Gdy tam doszliśmy było tam już sporo turystów. Było tam też jeszcze trochę śniegu i niektórzy z nich lepili małe bałwanki. 🙂
Zejście do Schroniska Żarskiego to było ciężkie przeżycie. Bo my, jak zwykle chodzimy w dół dosyć szybko i często mamy problemy z wyprzedzaniem. A i nie wszyscy ludzie lubią puszczać tych szybszych na zejściu. Był taki moment, że Asia i Marcin wszystkich ładnie powyprzedzali, natomiast ja się męczyłem za taką dwójką chłopaków.
W schronisku była kofola i dłuższy odpoczynek, przed jeszcze dosyć długą drogą do parkingu. Na szczęście pomimo ogromnego upału (topił się asfalt) wszystko poszło sprawnie i około 17 siedzieliśmy już wszyscy wygodnie w aucie Marcina. 🙂