Małołączniak
czyli pożegnanie tatrzańskiego sezonu w 2020 roku
Praktycznie co roku pożegnania tatrzańskiego sezonu dokonujemy wraz z Tomkiem. Nie inaczej było w tym roku, kiedy to wybraliśmy się na jesienne Czerwone Wierchy. Co prawda koniec tego sezonu wypadł wyjątkowo późno, bo 10 listopada, ale w wysokich górach nie było ani śladu zimy, która bardzo często już o tej porze daje o sobie znać.
Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy na parkingu w Kirach od razu kierując się na Drogę pod Reglami – było to trochę nietypowe rozwiązanie, bo zazwyczaj zawsze kierowaliśmy się bezpośrednio w głąb Doliny Kościeliskiej. Po około 15 minutach dotarliśmy do gustownej bramy, przez którą prowadził czerwony szlak zaczynający się na przystanku autobusowym w Nędzówce. Przy budce ja i Tomek stanęliśmy na chwilę, by coś zjeść natomiast Asia wystrzeliła do przodu.
Nigdy tym szlakiem nie szliśmy, więc był dla nas nie lada atrakcją. Początkowo prowadził Staników Żlebem, w którym to spływał ochoczo Staników Potok. Potem przez puszcze i knieje wdrapaliśmy się na Wyżnie Stanikowe Siodło, z której ambitnie zeszliśmy na Przysłop Miętusi. Cały odcinek zajął nam mniej niż na tabliczkach znakowych, bo około 45 minut. Na miętusich ławkach czekała już na nas Asia. Mówiła, że trochę się bała misiów, ale przemogła strach i dotarła aż tutaj. 🙂
W porannych promieniach słońca bardzo ładnie z Przysłopu Miętusiego prezentował się Kominiarski Wierch. Pomimo iż trawa była tutaj lekko oszroniona to na szlaku nie było ślisko. Nasz postój trwał około 15 minut. Dalsza droga prowadziła przez dosyć ciemny las, z którego po jakimś czasie było widać mocno oszronioną Wyżnią Miętusią Rówień. Rówień ta nie jest dostępna dla zwykłych śmiertelników, ale podobno często można na niej spotkać grotołazów eksplorujących tatrzańskie jaskinie.
Niecałą godzinę (około 50 minut) zajęło nam wędrowanie leśnym szlakiem zanim nie znaleźliśmy się na ostrym zakręcie, w okolicach którego doskonale pokazywały swoje złowieszcze oblicze zerwy (Mułowy Próg) opadające z Doliny Mułowej. W tym też miejscu rozpoczynał się najbardziej wymagający, głównie pod względem kondycyjnym, fragment niebieskiego szlaku.
Z okolic wejścia do Kobylarzowego Żlebu ujmująco wyglądały najwyższe szczyty Beskidu Żywieckiego – Pilska, Babiej Góry oraz Policy. W Kobylarzu było suchutko jak na pustyni, toteż nie musieliśmy iść jak na szpilkach i bez problemów pokonaliśmy łańcuchowe odcinki drogi, na których w sezonie letnim tworzą się często bardzo długie turystyczne korki.
Po pokonaniu łańcuchowego progu czekało nas teraz strome podejście na Czerwony Grzbiet czyli północno-zachodnie ramię Małołączniaka. Śmiać mi się potem chciało, że Małołączniak tym wyjściem na to ramię potrafi zadbać o kondycje śmiałków tam podążających. Naprawdę wydup jest konkretny i trzeba często odpoczywać, by nie dostać totalnej zadyszki. 🙂 Oczywiście nasze zmagania ze wspomnianym ramieniem obserwowała z górnych turniczek góry kozica, która pewnie sobie myślała: „Ale te turysty wolno człapią – Mamy jeszcze masę czasu, aby się przed nimi ukryć”. 🙂
Jeśli tak myślała to miała rację, bo dopiero o 11:15 (45 minut od wejścia do Kobylarza) osiągnęliśmy końcówkę Czerwonego Grzbietu. Wtedy to naszych oczom ukazał się pięknie oświetlony Giewont, który pozował na tle niższych pasm górskich (Gorce, Beskid Sądecki).
Znów około 15 minut odpoczywaliśmy, by nabrać sił przed decydującą wędrówką na szczyt Małołączniaka. Ta już nie wyglądała na taką intensywną jak 45 minut wcześniej, ale i tak jeszcze trochę metrów do wierzchołka nam brakowało.
Dopiero o godzinie 12 zdobyliśmy Małołączniaka, ale satysfakcja z tego faktu i tak była duża. Po pierwsze największy wspinaczkowy wysiłek tego dnia mieliśmy już za sobą i teraz miało być praktycznie tylko z górki. Po drugie pogoda tego dnia była wyśmienita i tym samym widoki z tej wymagającej kondycyjnie góry były bardzo okazałe.
Panorama ze szczytu była bardzo wszechstronna, bo doskonała widoczność była niemalże we wszystkich kierunkach świata. Najlepszy widok rozciągał się w kierunku południowo-wschodnim gdzie znajdowały się głównie Tatry Wysokie z charakterystycznymi wierzchołkami Krywania i Świnicy. Od zachodu górski krajobraz przysłaniały nieco pozostałe Czerwone Wierchy z Krzesanicą na czele. Pomimo tego i tak dobrze było widać spory fragment grani Brestowa – Salatyny – Pachoł – Banówka oraz Rohacze z Wołowcem. Z kolei tuż obok Krzesanicy, a konkretnie po lewej stronie od niej wyłaniała się pięknie dostojna Bystra. Od północy natomiast przewijał się widok, nam już znany od jakiegoś czasu czyli wystające z mgły wszystkie te wyższe sąsiednie szczyty Beskidów.
Tak jak w każdym ważniejszym miejscu, tak i tutaj mieliśmy postój – tym razem już dłuższy, bo półgodzinny. Ale pogoda sprzyjała, by sobie trochę dłużej posiedzieć, odpocząć i nacieszyć oczy ostrymi widokami.
Około godziny 13 zdobyliśmy najwyższy z Czerwonych Wierchów – Krzesanicę. Tutaj również spędziliśmy około 30 minut głównie na przeróżnych sesjach fotograficznych. Godzinę później raczyliśmy się widokami z Ciemniaka. Tutaj zdecydowanie lepiej były widoczne niektóre szczyty (Tomanowe Wierchy, Smreczyńskie Wierchy, Starorobociański Wierch, Ornaki), które wcześniej były zakryte przez grupę krzesanicko-ciemniakową. 🙂
Pogoda tego dnia była tak piękna, że przypomniały mi się opowieści mojej mamy, która to bardzo często wędrowała ze swoją ekipą po suchych, bezchmurnych, październikowych Tatrach. Tego dnia co prawda kończyła się pierwsza dekada listopada, ale była tak ciepło, że chodziłem po tych wierchach w koszulce z krótkim rękawem.
Na Ciemniaku nie spędziliśmy za wiele czasu i dosyć szybko skierowaliśmy się w stronę Twardej Kopy. Robiło się już późno, a my jeszcze w planach mieliśmy wizytę w Schronisku na Hali Ornak. Podczas przejścia Twardym Grzbietem nad naszymi głowami latał kruk, który następnie idealnie zapozował nam do zdjęć na wierzchołku Twardej Kopy. Na jej zboczach widzieliśmy również pokaźne stado kozic, które w cieniu skubały sobie trawkę.
Około godziny 15 zeszliśmy na Chudą Przełączkę. To tutaj pierwotnie mieliśmy zamiar za pomocą zielonego szlaku dostać się przez Dolinę Tomanową do schroniska. Jednak z racji późnej pory dnia oraz faktu, że Tomek trochę spieszył się do domu porzuciliśmy ten szalony pomysł. 🙂 Zamiast tego usiedliśmy jeszcze na pół godziny na Chudej Turni podziwiając ten kończący się powoli piękny, jesienny spektakl.
O 15:30 schodziliśmy już zacienionymi fragmentami szlaku, na których co jakiś czas pojawiał się lód, który trzeba było obchodzić bokami zazwyczaj trawą. Kierowaliśmy się do następnego charakterystycznego punktu na naszym szlaku, którym był Piec czyli wapienna skała – jeden z ciekawszych punków na tym szlaku. Pół godziny później już przy niej byliśmy, tzn. nie tylko przy niej, co na niej. 🙂
Dalsza droga prowadziła przez Polaną Upłaz, na której było ślisko z powodu dużej ilości błota. Następnie minęliśmy Upłaziański Wierszyk, ale zejście z niego będę długo pamiętał. Mianowicie było tam nieziemsko ślisko, niewielkie kamienie czy może nawet kamyczki były albo pokryte jakimś mini lodem, albo były brudne od tego polanowego błota, ale bardzo ciężko się tamtędy schodziło. Odetchnąłem z ulgą kiedy w końcu znaleźliśmy się przy czarnym szlaku prowadzącym na Przysłop Miętusi.
Po dotarciu do auta, najedliśmy się jeszcze korbaczy zakupionych przy parkingu, a następnie ruszyliśmy w podróż powrotną tą samą drogą, którą jechaliśmy rano czyli: Chochołów – Czarny Dunajec – Rabka – Jordanów – Sucha Beskidzka – Wadowice – Andrychów. Ogólnie to cieszyłem się że nie prowadziłem auta, bo na Podhalu była taka mgła, że momentami nie bardzo było widać gdzie jechać. 🙂