Sławkowski Szczyt
czyli do trzech razy sztuka, by coś widzieć i by nie było burzy... :)
Sławkowski Szczyt to taka góra, o której zawsze myślałem, że mnie ewidentnie nie lubi. Ja do niej nigdy nic nie miałem, ale ona już tak… Po raz pierwszy objawiło się to w lipcu 2014 roku. Wtedy to wraz z kuzynką Gosią i wujkiem Piotrkiem pierwszy raz zdobywaliśmy Slavka. Nie dość, że już o 10:30 zaczęło grzmieć i ze szczytu gówno było widać…, to jeszcze w drodze powrotnej byliśmy otoczeni przez burzowe chmury, jak bandyci przez policję w amerykańskich filmach.
Minęły dwa upalne lata… wtedy to już z Asią podjąłem kolejną próbę ataku szczytowego… zresztą z podobnym skutkiem. Co z tego, że zdobyliśmy szczyt, jak widać było z niego tyle samo, co ostatnio. Do tego też grzmiało, a chmury które zaczęły kłębić się już wczesnym rankiem, sprawiły, że tak cisnąłem pod górę, że Asia nie mogła złapać tchu… zero radości i przyjemności 🙂
Niby 13-stka jest pechowa, ale właśnie tego dnia w maju udało się nam wygramolić na szczyt Slavka przy pięknej pogodzie. Chyba to wpływ Marcina, który był razem z nami i odczarował tę przeklętą górę. 🙂
Tym razem to Marcin prowadził auto, więc ja mogłem się relaksować przez całą podróż. Jechaliśmy z Bielska przez Żywiec, Korbielów, Zublohlave, Jabłonkę, Czarny Dunajec, Nowy Targ, Jurgów, Podspady, Tatranską Lomnice, do Smokovcow.
Dotarliśmy tam około 8:00 i rozpoczęliśmy wędrówkę niebieskim szlakiem prowadzącym bezpośrednio na Sławkowski Szczyt.
Pogoda była niesamowita, nie widziałem wcześniej takiej, szczególnie idąc na Slavka. Nie było żadnej chmurki w zasięgu mojego wzroku. Szło się nam więc bardzo przyjemnie, tylko mi jak zwykle za bardzo dokuczało ciepło. Na dodatek miałem na sobie długie spodnie, bo myślałem, że mi będzie zimno… co się rzadko zdarza. 🙂
Miałem jednak przy sobie krótkie spodenki i się w nie przebrałem na rozstajach pod Sławkowskim.
Tam też spotkaliśmy dwóch pierwszych turystów, którzy jednak nie zmierzali na Slavka, a do Śląskiego Domu. 🙂
W krótkim ubraniu szło mi się o wiele przyjemniej. Tuż przed 10 zdobyliśmy Slavkovską vyhliadkę (Maximiliánka), która jak się okazało była ostatnim legalnym miejscem na szlaku. Była przy niej tabliczka informująca, że od 1.11 do 14.06 (właśnie nie wiem czemu nie do 15.06), szlak się zamknięty z powodu ochrony przyrody. W zasadzie nie do końca rozumiem tę tablicę, bo nawet na mapach (mapy.cz) jest napisane, że szlak jest zamknięty, gdy jest obecna pokrywa śnieżna. No, ale mniejsza z tym, nie wolno i koniec.
Jednak akurat schodził słowacki turysta i Asia wypytała go o ilość ludzi na szlaku, o to że szlak zamknięty, itd. Z tego co nam powiedział to zrozumieliśmy, że ludzi sporo i że jak śniegu nie ma, to można iść.
Prawda jest taka, że gdybyśmy go nie spotkali to i tak byśmy poszli… w taką pogodę to aż grzech nie spróbować pozdobywać Slavka. 🙂
Od tego momentu trochę przycisnąłem… może przypomniało mi się ostatnie zdobywanie Sławkowskiego, kiedy to złowrogie chmury wisiały już nad nim kawałek nad Maximiliánką. Robiłem sobie oczywiście co jakiś czas krótkie przerwy, ale ogólnie to byłem z przodu. Myślę, że w utrzymaniu takiego tempa pomagał mi wiatr, który mnie chłodził i nie dopuszczał do przegrzania mojego organizmu. 🙂
Około 11 byliśmy już na tym fragmencie szlaku, który idzie północną częścią grani. Gdybym miał się spodziewać gdzieś śniegu, to właśnie w tym miejscu. Jednak nie było go tu wcale, za to w tych okolicach można było już dostrzec kopułę szczytową Sławkowskiego Szczytu.
Pierwszy większy płat śniegu na szlaku pojawił się obok Królewskiego Nosa. Można go było obejść górą lub dołem… my przeszliśmy poniżej śniegu.
Po chwili odpoczynku rozpoczęliśmy ostatnie podejście pod kopułę szczytową Sławkowskiego. Szlak jest w tym miejscu totalnie rozwalony i bardzo łatwo tam zaliczyć glebę. 🙂 Ludzie wychodzą i schodzą w tamtym miejscu gdzie popadnie, dlatego jest tam dużo różnych ścieżek… można sobie wybrać tę, która najbardziej nam odpowiada. 🙂 W pobliżu grani szczytowej znajdował się kolejny, mniejszy od tamtego, płat śniegu, który obeszliśmy z prawej strony.
Po zdobyciu grani ukazały się piękne widoki okolicznych gór, których nigdy wcześniej nie widziałem. 🙂
Gdy doszliśmy do wierzchołka czekała mnie prawdziwa fotograficzna uczta. Cykałem foty na prawo i lewo, by mieć wszystko zrobione po 5 razy… Mimo iż widoki były zniewalające to od polskiej strony zaczęły nacierać większe chmury. Cieszyłem się wtedy, że tak szybko udało nam się tutaj wdrapać. Po tym jak Marcin z Asią usiedli w pobliżu wierzchołka, bo na nim było sporo ludzi, ja poszedłem przejść się kawałek Sławkowską Granią. 🙂
Po powrocie przysiadłem się do nich i napiłem się zimnego Grolsha… dzięki Marcin 🙂
Później poszliśmy pod krzyż i porobiliśmy sobie pamiątkowe foty, na które nawet załapała się ruda. 🙂
Ruda i jej partner towarzyszyli nam praktycznie przez całą drogę na szczyt. Można by powiedzieć, że ciągle się nawzajem mijaliśmy, jednak nie było tak do końca. Ona pod względem kondycyjnym prezentowała się znakomicie, gorzej było z panem. Gdy wychodziliśmy, to kiedy raz mnie mijali widziałem, że gość był już bardzo zmęczony wspinaczką. Ale na szczyt doszli tylko trochę później od nas. Przy zejściu nas nawet wyprzedzili, ale potem gdzieś przepadli bez śladu…
Ale wracając do opisu wyprawy… 🙂
Po zrobieniu osobowych zdjęć przy krzyżu rozpoczęliśmy zejście. Wszystko szło zgodnie z planem i już pół godziny później byliśmy na Królewskim Nosie. Tym samym największy płat śniegu obeszliśmy górą…
Z nosa wróciliśmy na szlak i spokojnym tempem obniżaliśmy wysokość. Powiem, że trochę dało mi w kość to tempo wychodzenia, bo przy schodzeniu bolały mnie nogi i nie czułem się przy nich już tak pewnie. Oddałem więc prowadzenie Marcinowi i Asi, a ja spokojnie wędrowałem sobie z tyłu.
Zejście zajęło nam sporo, bo w sumie 3,5 godziny. Niby tylko 7 km, ale chodnik zbudowany jest miejscami z trudnych głazów, na których trzeba mieć wzmożoną czujność.
Po 17 ruszyliśmy w powrotną podróż, która przebiegała tę samą trasą co rano. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawie na Orlenie w Białce Tatrzańskiej, by się nieco ożywić po konkretnej tatrzańskiej trasie. 🙂
Ładne warunki jak na maj! Pozdrawiam!
Noo, dopiero za trzecim razem trafiłem tam na taką pogodę. Pozdro 🙂