Ponad Staw Turnia
Połowa lipca 2024 roku to – można by powiedzieć – idealny moment, by pojechać w Tatry na dłuższy, dwutygodniowy urlop. Ostatni podobnie długi pobyt mieliśmy w sierpniu 2020 czyli prawie 4 lata temu. Dlatego już wczesną wiosną zaklepaliśmy taki właśnie termin. Plany, jak to plany były bardzo ambitne, ale jak zwykle wszystko zależało od dwóch głównych czynników: pogody i mojego nastawienia. Pogoda w lipcu lubi być kapryśna, a najgorszą formą owych grymasów są burze, które średnio lubię przeżywać na tych wysokościach. A co do nastawienia to jest ono różne i zależy od wielu czynników. Można powiedzieć, że ten wyjazd miał być formą i próbą głębszego przełamania, po wydarzeniach z października 2019 roku, kiedy to nastąpił spory ubytek w poziomie mojej odwagi…
Już na samym początku tuż przed wyjazdem kiedy spoglądaliśmy z Asią na prognozy pogody, to te nie wyglądały na zbyt optymistyczne: burza, burza, słońce z burzą. 🙂 Wiadomo, że nie zawsze prognozy się idealnie sprawdzają, ale jakimś wyznacznikiem pogody są. A jak na prognozie pokazują, że burze mają być już o okolicach południa, no to wiadomo że nic długiego tego dnia się nie zrobi. Więc wycieczki typu Wysoka odpadała już na etapie sondowania pogody, a jedynie zostawało coś co było dosyć blisko, jak np. Ponad Staw Turnia. Górka położona na wschodnich obrzeżu Gerlachowskiego Kotła, położona niecały kilometr (w linii prostej) od schroniska Śląski Dom nadawała się na taką pogodę wprost idealnie.
Pomimo iż miała to być wyjątkowo krótka wycieczka, to i tak wstaliśmy tego dnia bardzo wcześnie, bo już w okolicy godziny 5 rano. O 6 wyjechaliśmy z Jurgowa, by już około 6:30 znaleźć się na przyjemnym parkingu w Tatrzańskiej Polance. Pierwszy raz parkowaliśmy w tej miejscowości i od razu udało nam się znaleźć taki fajny i darmowy parking, położony bardzo bliski stacji kolejowej elektriczki.
Dokładnie o godzinie 6:40 rozpoczęliśmy wyjście, które początkowo polegało na przekroczeniu torów kolejowych oraz Drogi Wolności i skierowaniu się na zielony szlak prowadzący drogą dojazdową do Śląskiego Domu.
Rano niebo nad Tatrami było pokryte cienką warstwą chmur, toteż poranne zdjęcia nie prezentowały się za dobrze, a dodatkowo na tą pierwszą wycieczkę zapomniałem zabrać aparatu. Jednak z każdym przebytym metrem dystansu i wysokości w tych chmurach zaczęło pojawiać się coraz więcej dziur.
Nasz szczyt był praktycznie widoczny już z samego dołu, jednak ciężko było go odseparować, od innych wyższych, które znajdowały się w jego otoczeniu i które on sam również częściowo przysłaniał.
To co nas bardzo zaskoczyło to całkowity brak ludzi na szlaku. Drogą dojazdową do schroniska coś tam z rana przejechało, ale poza tym to nikogo tam nie spotkaliśmy – a trochę tym szlakiem wędrowaliśmy. Było to bardzo dziwne, bo przecież były już wakacje 🙂
Około godziny 8 wyszliśmy z lasu i przechodziliśmy przez duże połacie kosodrzewiny. Tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę, bo wydawało nam się że już blisko do progu Gerlachowskiego Kotła. W rzeczywistości nie było to jeszcze tak blisko, bo nasz szlak prowadził nas dużym zygzakiem w kierunku Tatrzańskiej Magistrali. A dopiero będąc na niej mieliśmy zacząć finalne podejście na skraj kotła.
Po pokonaniu tego zawijasa i przejściu kawałkiem magistrali, znaleźliśmy w końcu miejsce w którym zamierzaliśmy opuścić szlak. Oczywiście w tym momencie pojawili się pierwsi tego dnia turyści, którzy szli nam na spotkanie. Mieliśmy zaczekać aż nas miną, ale oni się zatrzymali i wówczas stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać tylko trzeba uderzać do góry. To wszystko działo się po godzinie 9 rano – wtedy to zeszliśmy ze znakowanego szlaku i rozpoczęliśmy mozolne podejście po mniejszych i większych głazach w kierunku Gerlachowskiego Kotła.
Gdybym powiedział, że szło się nam wygodnie, to bym skłamał, bo wyłażenie po tych ruchomych kamorach nie było za przyjemne, choć i tak cieszyłem się że po po nich wchodzę, a nie schodzę. 🙂 Dlatego też dotarcie na skraj kotła zajęła nam dużo więcej czasu niż zakładaliśmy – bo około 40 minut. Jednak osiągnięcie go dało mi dużo satysfakcji, bo zawsze chciałem zobaczyć tej kocioł z bliska. 🙂
Tam też zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, bo trochę nas to prawie 300 metrowe podejście (pod górę) wykończyło. Z tego miejsca gdzie odpoczywaliśmy dobrze widoczny był cel naszej wycieczki – Ponad Staw Turnia. Wydawał się on bardzo bliski i sądziliśmy, że w pół godziny tam na spokojnie wytargamy.
Okazało się to prawdą, ale to też była ostra wspinaczka, okraszona złudzeniami że tuż za rogiem jest wierzchołek, co oczywiście się okazywało nieprawdą. Dodatkowo na szczycie cały czas atakowało nas coś co wyglądało jak latające mrówki i ciężko było przy nich wysiedzieć spokojnie.
Wcześniej, gdy patrzyłem na mapie na tej szczyt to wydawało mi się, że przy dobrych wiatrach można będzie spróbować pójść dalej w stronę Ponad Ogród Turni, ale kiedy ujrzałem z wierzchołka widok na grań tam prowadzącą i te konkretne lufy, to stwierdziłem, że byłoby to dosyć ryzykowne.
Ze szczytu nie roztaczają się zbyt oszałamiające widoki, bo jest on mocno ograniczony od północy przez masyw Gerlacha. Najlepsze z nich były od zachodu, gdzie bardzo ładnie prezentował się Sławkowski Szczyt, a bliżej Staroleśmy z Granatami Wielickimi.
Około pół godziny zajęła nam „mrówkowa” sjesta na szczycie Ponad Staw Turni. Teraz czekało nas zejście, które wiedzieliśmy, że nie będzie zbyt przyjemne. Tzn. początkowo ze szczytu do kotła schodziło nam się bardzo miło, choć moje nogi trochę mi już odmawiały posłuszeństwa i musiałem nieco uważać.
Największe problemy zaczęły się jednak kiedy schodziliśmy z kotła do Tatrzańskiej Magistrali, bo tam tych luźnych kamieni usuwających się spod nóg była cała masa i trzeba było niekiedy w ostatniej chwili łapać równowagę, by się tam nie wywalić.
Z jedną krótką przerwą zejście do szlaku zajęło nam około półtorej godziny. Dobrze że niebo cały czas było przyjazne i nie pojawiały się na nim żadne burzowe chmury, które przecież na ten dzień również zapowiadali meteorologiczni spece.
20 minut później czyli około godziny 13 znaleźliśmy się w Śląskim Domu, w którym oczywiście ugasiliśmy swoje pragnienie zimną kofolą. Teraz zostało nam tylko zejście do Tatrzańskiej Polanki.
Niby nic wielkiego, ale trochę ten szlak zejściowy mi się dłużył. Do tego miałem wrażenie, że jestem jakiś taki słaby i często potykam się o wystające kamienie. Wszystkie te problemy się same rozwiązały kiedy tylko napiłem się wody – musiało mnie chwytać lekkie odwodnienie – i teraz przynajmniej wiem czym takie coś się może objawiać. 🙂
Tuż przed godziną 15 dotarliśmy do auta i nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Jurgowa i udać się na jakiś smaczny obiad – w końcu na niego zasłużyliśmy – co nie? … 🙂
Nie ma problemu z kosówką po opuszczeniu Magistrali? Na zdjęciu wydaje się, że część podejścia jest przez kosówki?
Nie ma, kosówka poniżej Gerlachowskiego Kotła nie jest aż taka gęsta i można pomiędzy nią spokojnie przejść. My szliśmy mniej więcej tak:
Dzięki za mapkę poglądową. Rzeczywiście nie jest źle z kosówką, a tylko z daleka wygląda gorzej. Ja mam na przyszły sezon plan, by pojawić się w tym rejonie w drodze na Gerlach. Ale zobaczę co z tego wyjdzie.
Teren rzeczywiście rzadko odwiedzany, biorąc pod uwagę ile osób kręci się po okolicznych szczytach.
Nie ma sprawy. No jest całkiem spoko, to życzę powodzenia. Dla nas dalsza cześć grani w stronę Ponad Kocioł Turni i Ponad Ogród Turni wygląda już za poważnie. Ale teren naprawdę dobry na kontemplację.
Ciekawa wycieczka myślę że poza Wami ten szczyt mogły odwiedzić
w tamtym sezonie jeszcze tylko zbłakane kozice.Fantastyczne miejsce jak na zatłoczone do granic Tatry.Pewnie tam nie pójdę z powodu brakujących kilkudziesięciu metrów ha ha. Czekam z niecierpliwością na opis wejścia na Lodową Kopę .pozdrawiam
Hehehe 🙂 Dokładnie choć się chyba dobrze ukrywały, bo żadnej nie kojarzę. 😉 Zawsze możesz iść dalej na Ponad Ogród Turnie – Ty masz większą odwagę od nas. Jeszcze trochę zostało, ale ostatnio mi się dobrze piszę, więc może w styczniu do niej dojdę – Wielkie Solisko już jest od wczoraj, zostało: Patria, Mała Baszta, Żar i wtedy będzie Lodowa Kopa. 🙂