Pomyłka na Świstowym Szczycie
czyli dylematy na temat, który szczyt jest wyższy...
W pierwszym dniu września pojechaliśmy do Starego Smokowca na nasz znany parking pod hotelem Grandhotel. Po zjedzeniu śniadania w aucie ruszyliśmy w kierunku Smokowieckiego Siodełka (Hrebienok). Wychodząc zielonym szlakiem wzdłuż torów kolejki minął nas tylko jeden wagonik jadący do góry. W sumie to nie wiem czy to świadczyło o tempie naszego marszu. 🙂
Na Hrebienoku byliśmy około godziny 7:30, pół godziny po wyruszeniu spod parkingu. Było już trochę ludzi na szlaku, ale zdecydowana większość wędrowała Tatrzańską Magistralą w stronę Schroniska Zamkowskiego. Na niebieski szlak kierujący w głąb Doliny Staroleśnej decydowali się tylko nieliczni.
Droga do Schroniska Zbójnickiego upłynęła nam nadzwyczaj szybko i już o 9:30 siedzieliśmy sobie na kamieniach go otaczających. Bardzo ładnie stamtąd prezentował się Świstowy Grzbiet, którym mieliśmy wędrować w stronę Świstowego Szczytu. Nasza przyschroniskowa przerwa nie trwała długo, bo na niebie zaczęły się pojawiać niewielkie chmurki. Woleliśmy więc już iść i jak co posiedzieć dłużej na szczycie.
Poszliśmy więc szlakiem niebieskim w kierunku Rohatki i w najdogodniejszym momencie odbiliśmy w prawo na Świstowy Grzbiet. Nasza wspinaczkowa trasa wiodła teraz bujnymi trawami, które były poprzecinane różnej wielkości skałkami.
Bezproblemowo wyszliśmy na pierwsze wzniesienie i potem już szerokim garbem wędrowaliśmy na północny-zachód w stronę uskoku w grani. Gdy się pod nim znaleźliśmy, postąpiliśmy jak zostało to opisane na blogu Helmi (http://hemli-w-gorach.blogspot.com/2013/08/swistowy-szczyt.html). Obeszliśmy uskok od wschodu czyli od strony Zbójnickiej Równi (Zbojnícka pláň).
Przejście go wschodnim zboczem Świstowego Grzbietu nie było trudne, ale niekiedy trzeba było się mocno trzymać kamieni i traw. Największe wyzwanie stanowił kominek, którym postanowiliśmy wracać na grań. Sama wspinaczka nim nie była jakaś straszna, ale były w nim luźne kamienie, na które trzeba było uważać. Asia w pewnym momencie stwierdziła, że po jego prawym brzegu pójdzie się jej lepiej. Ja poszedłem za nią, ale tam było trochę stromo i trzeba było uważać, by się nie zsunąć w stronę ostro opadających zerw Świstowego Grzebietu.
Gdy znaleźliśmy się na grani naszym oczom ukazała się Zadnia Świstowa Kopa, która skutecznie ograniczała nam widoczność i przysłaniała nasz cel. Dopiero gdy się na niej znaleźliśmy dostrzegliśmy 3 wzniesienia, z których jedno było naszym głównym celem. Wyjście na pierwszy szczyt (jak się potem okazało, na Mały Świstowy Szczyt) wprowadził nas nieco w ogłupienie i nie za bardzo wiedzieliśmy, który z nich jest najwyższy. Ostatni nam się wydawał niższy, ale ten środkowy już nie, więc na niego poszliśmy. Na Pośrednim Świstowym Szczycie doszliśmy do wniosku, że jest on niższy od obu pozostałych, więc wróciliśmy na ten pierwszy. 🙂
Jak się potem okazało, Wielki Świstowy Szczyt był tym trzecim, ostatnim z tej grupy szczytów, na który w ogóle nie poszliśmy. Myląca była metalowa konstrukcja z puszką umiejscowiona na wierzchołku Małego Świstowego Szczytu. Mapa też nie pomogła, bo była za mało dokładna i nie określała, który szczyt gdzie się znajduje. A najlepsze było to, że o tej pomyłce dowiedzieliśmy się dopiero w Zakopanem, jak siedzieliśmy przy piwie w knajpie. 🙂
Co do widoków, to nawet z Małego były okazałe i można było je bardzo długo oglądać. Może tylko na południe były nieco ograniczone, ale w pozostałych kierunkach było co podziwiać. Ładnie prezentowała się szczególnie Dzika Turnia, która znajdowała się bardzo blisko. Zza niej dostojnie zaglądała na nas Wysoka i Rysy. Podobnie było z królem Tatr – Gerlachem, który pokazywał się okazalej z racji swojej bliskości i wysokości.
Z drugiej strony zarówno ciekawie wyglądała Szeroka Jaworzyńska, jak i cała grań prowadząca w jej kierunku z Małego Jaworowego Szczytu. Poniżej grani zieleniła się Dolina Rówienki. Kiedy bardziej na wschód odwróciliśmy głowy, naszą uwagę przykuły dwie górujące w tej części widoku kopy – to była Lodowa Kopa z Lodowym Szczytem. W oddali machały do nas szczyty położone w zachodniej grani Tatr Bielskich – Murań, Nowy Wierch, Hawrań, Płaczliwa Skała i Szalony Wierch.
Na Małym Świstowym Szczycie mieliśmy fajną miejscówę, która osłaniała nas nieco od wiatru i można było tam spokojnie wypić pysznego, zimnego, cytrynowego Kustosza. Z dala było słychać głośne odgłosy ludzi okupujących szczyt Małej Wysokiej. Niektórzy zawędrowali nawet z Rohatki na Dziką Turnię i tutaj od razu Asi zachciało się też ją zdobywać. 🙂
Po niecałogodzinnej posiadówie na szczycie rozpoczęliśmy z niego schodzenie. Pierwotnie mieliśmy wracać tę samą drogą, którą wychodziliśmy – już zastanawiałem się w myślach, jak pokonamy sypiący się kominek…, gdy nagle ujrzeliśmy kopczyki i wyraźną ścieżkę, prowadzącą do Dzikiej Kotliny. Praktycznie bez zastanawiania się, zmieniliśmy nasze plany zejściowe, co jak się potem okazało było bardzo dobrym pomysłem, gdyż szło się tam wyjątkowo dobrze, rzekłbym nawet – rekreacyjnie. 🙂
Gdy zeszliśmy ze zbocza Świstowego Grzbietu do Dzikiej Kotliny, z czasem znaleźliśmy się w dosyć wąskiej dolinie, która doprowadziła nas do szlaku. Były tam ogromne głazy (wanty), na które Asia wychodziła. W pewnym momencie, nieco znienacka znaleźliśmy się na niebieskim szlaku prowadzącym na Rohatkę.
Droga do schroniska upłynęła nam na myśleniu, czy jesteśmy głodni i czy chcemy zjeść wyprażany ser. W końcu zdecydowaliśmy się na ten smaczny przysmak, który ku naszego zdziwieniu kosztował tylko 6,50 euro. Może to nie było mało, ale jak byliśmy ostatnio nad Popradzkim Stawem, to tam za podobną przyjemność zapłaciliśmy 8 euro (a tam można dojechać autem asfaltową drogą).
Droga powrotna ze schroniska przebiegła szybko i przyjemnie. Na pewno duże znaczenie miało to, że mieliśmy żołądki wypełnione po brzegi pysznym serem, jak również fakt, że była jeszcze dosyć wczesna pora i na szlaku panował mały ruch – można było więc szybko gnać. Około 15:30 byliśmy znów przy samochodzie, który był mocno rozgrzany od świecącego słońca.