Niezdobyta Drobna Turnia
oraz Strzelecka Turnia na otarcie łez...
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy minął nasz pierwszy, urlopowy tydzień pod Tatrami. Był on bardzo owocny pod względem dokonań turystycznych, ponieważ zaliczyliśmy podczas niego cztery nowe szczyty. Po cichu liczyliśmy, że w drugim będzie podobnie. 🙂
Po kilku dniach odpoczynku we wtorek 25 sierpnia mieliśmy po raz trzeci i ostatni pojechać do Starego Smokowca. W planach mieliśmy wyjście na Drobną Turnię czyli na szczyt, który jest mało znany – w internecie też próżno szukać opisów z wyjścia na niego. Pierwotnie mieliśmy iść na niego wcześniej czyli w zeszłą niedzielę, ale wtedy udaliśmy się na Skrajną Nowoleśną Turnię.
Około 7 rano zaparkowaliśmy w pustym Smokowcu i ruszyliśmy na Hrebienok. Nieco ponad pół godziny zajęła nam wędrówka na Smokowieckie Siodełko. Na zielonym szlaku turyści pojawiali się sporadycznie – zdecydowana większość zapewne wykorzystała kolejkę do wjazdu na Hrebienok. Inna kwestia to pogoda, która tego dnia nie była za pewna. Od samego rana na niebie dominowały chmury, które z każdą minutą szczelniej wypełniały niebo :-).
O 7:40 wyruszyliśmy z Hrebienoka Magistralą Tatrzańską w stronę skrzyżowania Rázcestie nad Rainerovou chatou, na którym odbiliśmy na niebieski szlak. Wędrowaliśmy znów tą samą doliną, co ponad tydzień temu. Znów na samym początku szlaku spotkaliśmy tą samą biegającą panią co wcześniej. 🙂
Sprawnie, bo w około półtorej godziny pokonaliśmy Niżni i Pośredni Staroleśny Ogród oraz Staroleśny Potok. Pomimo porannych obaw pogodowych, wypogodziło się i przez chwilę zaczęło nawet świecić słońce. Z Pośredniego Ogrodu całkiem przyzwoicie prezentowała się Strzelecka Turnia.
Tuż przed 9 doszliśmy do miejsca, w którym nasz szlak przecinała Strzelecka Woda. To znaczy przecinała to może za duże słowo, gdyż potok nie był widoczny, bo woda przepływa pod wielkimi kamieniami i wantami. Miejsce to przypominało jedno, wielkie rumowisko skalne. Był to moment, w którym zeszliśmy ze szlaku i skierowaliśmy się do góry tej sterty kamieni.
Pomimo iż kamienie były luźne to wychodziło się nimi bardzo dobrze i już po 5 minutach doszliśmy do skał porośniętych kosodrzewiną. Tutaj ujrzeliśmy Strzelecką Wodę, która przemykała pomiędzy nimi tworząc niewielkie wodospady. Z tego miejsca przy – o dziwo – pięknym nasłonecznieniu bardzo atrakcyjnie wyglądała Skrajna Nowoleśna Turnia, Staroleśny Szczyt, Baniasta Turnia oraz Mała Wysoka.
W momencie kiedy skończyły się piargi to pojawiła się całkiem wyraźna ścieżka, która przeprowadziła nas przez bramę w Niżnych Strzeleckich Spadach, wyprowadzając nas w dolną część Strzeleckiej Kotliny. Z tego miejsca zobaczyliśmy już naszą Drobną Turnię. Musze przyznać, że z tego miejsca prezentowała się dosyć niepozornie.
Szczyt wydawał się blisko, więc liczyłem że maksymalnie półtorej godziny i będziemy na jego wierzchołku. Odległość do żlebu wydawała się niewielka, tak samo jak i sam żleb, więc nie było powodów by tak nie twierdzić. Problem zaczynała stanowić pogoda, bo chmury ponownie mocniej zagościły na niebie, a to tego szły ich jeszcze nowe zasoby z dołu doliny.
Pomimo, że pod sam żleb prowadziła dosyć wyraźna, okopczykowana ścieżka to jego wylot osiągnęliśmy dopiero po 45 minutach czyli około godziny 10 (pokonaliśmy dystans około 500 metrów podejścia oraz 200 metrów pod górę). Wcześniej mieliśmy zabawną sytuację z kozicami.
Podchodząc widzieliśmy na górze kozicę – zwiadowcę, ale nie spodziewaliśmy się, że gdy znajdziemy się bliżej wszystkie kozice opuszczą zbocze Drobnego Mnicha. Zrobiły to z taką szybkością, że nie mogliśmy uwierzyć, jak można tak szybko zasuwać po takim stromym zboczu.
I tak weszliśmy w żleb, który miał nas wyprowadzić na Żółtą Ławkę. Był dosyć sypki, ale nietrudny… przynajmniej na początku. 🙂 Musieliśmy uważnie stąpać, po tych latających głazach, by się wzajemnie nie ukamienować.
Wydaje mi się, że pomimo należytej uwagi i tak wychodziliśmy dosyć szybko. Chmury na dole już całkowicie przysłoniły nam widok. Mniej więcej po 20 minutach, kiedy byliśmy już w połowie tego żlebu natrafiliśmy w nim na pierwsze przeszkody. Były nimi głęboko wcięte rynny. Już trochę chodzimy po różnych żlebach, ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy i była to dla nas nowość. Na domiar złego ściany tych rynien miały dosyć kiepskie chwyty, a jeśli do tego dodamy jeszcze dużą śliskość skały, to pomysł wyjścia po takim terenie można uznać za szalony.
Pierwszą napotykaną rynnę można było obejść na dwa sposoby: wąską ławeczką tuż pod wielkimi zerwami Żółtego Szczytu, albo za pomocą trawiasto-skalnego zbocza z lewej strony. Ja wybrałem pierwszą opcję, a Asia drugą. Niby wszystko było super, ale przez to się rozdzieliliśmy i Asia po ominięciu pierwszej rynny nie mogła ponownie wrócić do żlebu (pokryte mchem płyty). Najgorsze było to, że była ona za załomem skalnym, więc ani jej nie widziałem, ani nie słyszałem. W pewnym momencie stwierdziłem, że muszę się tam do niej dostać i po przetrawersowaniu lewego brzegu żlebu mi się to udało.
Tyle, że kiedy ją dostrzegłem, ona już była parę dobrych metrów nade mną. Asia wykorzystując kolejny żleb wspięła się, by spróbować tamtędy wrócić do żlebu głównego. Też tak chciałem i zacząłem wychodzić tym żlebem, ale po chwili stwierdziłem, że to nie ma sensu i wróciłem z powrotem do tego miejsca, w którym byłem na początku.
Spoglądając w dół zauważyłem owe płyty z mchem i jakoś odechciało mi się tamtędy schodzić. Do żlebu głównego też nie miałem odwagi wracać, więc… pozostało iść do góry…
Tego fragmentu nie zapomnę do końca życia… Początkowy fragment żlebu (widoczny na zdjęciu poniżej) był jednym z prostszych miejsc, bo tutaj jeszcze było się czego trzymać. Nad nim żleb zamienił się w „łąkę”, w której raz po raz był wbity jakiś kamień, nie mający prawa się tam trwale trzymać. W pewnym momencie utkwiłem w takim miejscu, że naprawdę nie wiedziałem, gdzie mam zrobić kolejny krok – byłem bliski paniki… Już pomału zastanawiałem się jak się skończy ta historia, jak gdzieś podjadę i przelecę cały też mniejszy żleb znajdując koniec swojego zjazdu w tym głównym.
Nie wiem jakim cudem udało mi się wejść w bezpieczniejszy teren, ale przeżyłem w tym żlebie ciężkie chwile. Nieco kawałek wyżej była już Asia, ale ja znów widząc teren przez który musiałbym do niej iść poszukałem alternatywy. Obszedłem wystający grzebień skalny i doszedłem do niej dużo łatwiejszą drogą.
Wreszcie znów nasze siły się połączyły i mogliśmy wspólnie pracować na końcowy sukces. 🙂 Teraz pozostało nam tylko zejście do żlebu głównego i zdobycie Żółtej Ławki. Nie mieliśmy problemów z ponownym znalezieniem się w żlebie pod przełęczą. Problem polegał na tym, że końcowe podejście na nią było naprawdę strome. Asia praktycznie od razu zaczęła się tam wspinać, ale nie idąc bezpośrednio żlebem, który był stromy i śliski, tylko wykorzystując skalne półki po lewej stronie. Ja natomiast zrobiłem dwa kroki do przodu i stwierdziłem, że to nie ma sensu i że limit szczęścia został już tego dnia wyczerpany. Asi niewiele zabrakło do zdobycia Żółtej Ławki. Z tego co mówiła to już ją widziała, ale nie mogła się tam dostać. Generalnie to walczyła na tych półkach około pół godziny. Później z kolei miała poważny problem z zejściem tym bardzo nieprzyjemnym żlebikiem. Jednak pomału jakoś zeszła, a gdy się zorientowała, że prawy żlebek jest dużo wygodniejszy, od tego który pokonywała, to chciała jeszcze raz wchodzić na przełęcz. Ale ja już miałem dosyć tej wyprawy i chciałem już schodzić z tej góry. Już wcześniej o tym myślałem i zastanawiałem się, że dobrze by było odwiedzić schronisko, a że na drodze do niego znajdowała się Strzelecka Turnia, no to ona została potraktowana teraz jako cel główny wyprawy. Również Asi ten pomysł przypadł do gustu, więc to już mieliśmy ustalone, teraz tylko musieliśmy zejść jeszcze tym żlebem…
Rozpoczęliśmy więc zejście i przez chwilę szło się nawet przyjemnie do momentu kiedy nie natrafiliśmy na pierwszą rynnę. Ta z góry wyglądała jeszcze gorzej niż z dołu. Asia od razu uciekła na prawo na swój ulubiony teren trawiasto-skałkowy. Ja natomiast po chwilowym zastanowieniu postanowiłem ją sforsować zsuwając się trochę na tyłku. Niby nie powinno się schodzić przodem, ale moja pozycja schodzeniowa zapewniała mi dobrą widoczność i pozwalała na szybką tylną korektę – gdyby zaistniała taka potrzeba.
Mocno odetchnąłem kiedy udało mi się osiągnąć dno rynny na jej końcu. Do przebycia pozostała jeszcze jedna, jednak tą można było ominąć wzdłuż potężnych skał opadających z Żółtego Szczytu.
Asia natomiast meandrowała pomiędzy skałkami i trawami na wschodnich zboczach Drobnego Mnicha. W końcu jednak musiała zejść do żlebu, na szczęście miał jej kto pokazać miejsce do najdogodniejszego zejścia.
O 12:50 opuściliśmy żleb, spędzając na walce o przełęcz prawie 3 godziny. Następnie skierowaliśmy się w głąb Strzeleckiej Kotliny, by dotrzeć do Strzeleckiego Przechodu. Tutaj również trasa była oznakowana kopczykami i pomimo że prowadziła po terenie trudno orientacyjnym to dało się ją łatwo odnaleźć.
Po 15 minutach znaleźliśmy się koło Strzeleckich Stawów, mniej więcej w połowie drogi do Strzeleckiego Przechodu, gdzie miał czekać na nas żółty szlak. Zanim zdobyliśmy przełęcz to spotkaliśmy jeszcze kozice wygrzewające się na kamieniach.
Przełęcz zdobyliśmy o 13:20 a 10 minut później siedzieliśmy już na wielkich głazach szczytowych Strzeleckiej Turni. Pogoda była mieszana, raz przyświecało piękne słońce, a czasami było mroczno i chłodno. Pół godziny spędziliśmy na tym szczycie, który tego dnia był zamiennikiem dla Drobnej Turni. Pomimo małej wybitności ze szczytu rozciągają się wspaniałe widoki na wszystkie strony świata. Wiadomo, że były one ograniczone przez okoliczne granie wszak Strzelecka Turnia ma tylko 2130m n.p.m., ale i tak bardzo ładnie na południu prezentuje się cała Grań Sławkowska i Nowoleśna oraz Droga Tetmajera. Z kolei od północy dalsze widoki skutecznie utrudniają potężne olbrzymy w postaci Jaworowego Szczytu z Galerią Jaworową, Ostrego Szczytu i Małego Lodowego Szczytu. Również nasz główny cel – Drobna Turnia pośród takich gwiazd jak Sokola Turnia, Żółty Szczyt i Pośrednia Grań prezentował się całkiem nienagannie.
O 14 wyruszyliśmy w stronę Schroniska Zbójnickiego. Szybko wróciliśmy na żółty szlak, na którym panował mały ruch turystyczny. Praktycznie godzinę czasu zajęła nam wędrówka do niego. Po drodze mogliśmy podziwiać zerwy Jaworowej Galerii, a także pozostałe Jaworowe Szczyty (Pośredni, Mały) oraz Krzesany Róg. Tuż przed schroniskiem mogliśmy pozachwycać się jeszcze pięknym wyglądem Harnaskich Stawów.
Tuż przed 15 zasiedliśmy za stołem w Zbójnickiej Chacie, by spożyć królewski obiad czyli wyprażany syr z kofolą. Nawet nie będę pisał, jak bardzo nam to smakowało szczególnie po takiej wyprawie. W pół godziny zmietliśmy sery z talerzy i ruszyliśmy niebieskim szlakiem w dół w stronę Magistrali Tatrzańskiej.
Kiedy wyszliśmy z Warzęchowego Koryciska i otworzył się widok na północ ujrzeliśmy nasz niedoszły cel skąpany w popołudniowym, sierpniowym słońcu. Żleb, z którym prawie 3 godziny walczyliśmy był również dobrze widoczny z tej perspektywy. To było przyjemne pożegnanie z górą, która nie pozwoliła nam się zdobyć, ale czasami trzeba wiedzieć kiedy lepiej jest odpuścić…