Lodowa Przełęcz
czyli coś na osłodę po odwrocie z Lodowej Kopy
Wyprawa na Lodową Kopę miała być najdłuższą z zaplanowanych tras podczas lipcowego urlopu. Plan zakładał również przejście z południa na północ przez całe Tatry. Co prawda głównego celu – Lodowej Kopy nie udało się nam zdobyć, ale tak poza tym to wszystko idealnie wypaliło.
Rano podjechaliśmy autem do Tatrzańskiej Jaworzyny, a następnie autobusem SAD-u do Starego Smokowca. Będąc w Jaworzynie trochę się zdziwiliśmy, że parking na którym zazwyczaj parkowaliśmy był zamknięty. Znaleźliśmy na szczęście miejsce na poboczu drogi. 🙂 Jeśli chodzi o autobus to gdy przyszliśmy na przystanek to widzieliśmy, że coś autobusowego stoi po drugiej stronie drogi. Chwilę potem kierowca ruszył, zawrócił na tym ostrym zakręcie Drogi Wolności i podjechał na przystanek koło poczty.
Jazda nim trochę nam się ciągnęła, bo autobus nie jechał tak szybko, jak my tam jeździmy, a ponadto wielokrotnie zatrzymywał się na przystankach. Także gdy dojechaliśmy do Starego Smokowca to już nas trochę dupy bolały od tego siedzenia. Całe szczęście, że teraz czekało nas około 20 km marszu, zanim ponownie mieliśmy znaleźć się przy samochodzie.
Tuż obok autobusowego dworca spotkaliśmy wiewiórkę, która sprytnie zaczepiona o korę brzozy ciekawie nam się przyglądała.
Następnie rozpoczęliśmy mozolne podejście na Hrebienok (Smokowieckie Siodełko). Po drodze spotkaliśmy Polaków, którzy wybierali się do Doliny Staroleśnej i na Rohatkę. Rano na szlaku było wyjątkowo pusto i tak jakoś dziwnie, bo przecież tutaj zazwyczaj wędruje mnóstwo turystów. Poranna pogoda była całkiem niezła – miejscami przebijało się słońce, a i chmury nie wyglądały tak strasznie.
Gdy minęliśmy skrzyżowanie z odbiciem do Doliny Staroleśnej stwierdziliśmy, że wyjątkowo dziś głośno słychać Staroleśny Potok. Jak się potem okazało był on dużo większy niż zwykle i rozlał się trochę na nasz szlak. 🙂
Wodospad Olbrzymi wraz ze swoją odnogą również był większy i głośniejszy. Widać, że po nocnych opadach woda jeszcze całkowicie nie spłynęła z gór.
Wkrótce potem dotarliśmy do Schroniska Zamkowskiego, przy którym urządziliśmy sobie przerwę.
Otoczenie schroniska wyglądało trochę jak po wojnie, bo prowadzone tam były prace związane chyba z kanalizacją toalet. Gdy tak siedzieliśmy dogoniło nas dwóch nosiczów. Nie wiem gdzie szli, ale idąc do Schroniska Tery’ego już ich nie widzieliśmy. To znaczy, że albo nie szli w tym kierunku co my, albo szliśmy tak szybko. 🙂
Wędrówka Doliną Małej Zimnej Wody upłynęła nam na podziwianiu Kościołów oraz żlebów (szczególnie: Stilla) opadających spod Pośredniej Grani. Szło się tam rekreacyjnie, bo było w miarę równo, gdy jednak doszliśmy w okolice wodospadu (Złota Siklawa), to trzeba było się nieco wysilić, by wdrapać się na próg Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Trochę nam to zajęło, ale w końcu się udało – chociaż trzeba przyznać, że dolina nie przywitała nas za ładnie. Było mocne zachmurzenie i nie było widać ani Lodowego, ani Baranich Rogów.
Oprócz chmur trochę też wiało, więc poszliśmy do schroniska. Było w nim trochę osób, ale bez problemu znaleźliśmy miejsce. Mogliśmy trochę tam ochłonąć i przygotować się do dalszej drogi. Po wyjściu ze schroniska chmury się trochę podniosły i nastroiło nas to bardziej optymistycznie.
Ruszyliśmy więc w stronę Pośredniego Stawu Spiskiego, a potem wspięliśmy się z pomocą łańcuchów po zboczu Pięciostawiańskiej Kopy, tym samym znajdując się w Dolince Lodowej. O ile w drodze do schroniska mijaliśmy trochę turystów, tak tutaj praktycznie nie było nikogo. Widzieliśmy tylko postacie wspinające się po łańcuchach na Czerwoną Ławkę oraz słyszeliśmy (Asia też widziała) ludzi wspinających się żlebem na Przełęcz pod Żółtą Ścianą – pewnie szli na Pośrednią Grań.
Przed nami teraz rysowało się ostatnie podejście na Lodową Przełęcz. Z dołu wyglądało, że mykniemy tam bardzo szybko, ale to było tylko takie złudzenie. Bo szliśmy i szliśmy, a tu dopiero byliśmy przy Lodowym Stawku. To mniej więcej w tym miejscu wyprzedził nas turysta – biegacz (bo takie miał ubranie). Początkowo po kamieniach szło się średnio pod górę, ale gdy zaczęły się „tory” (drewniane obicie szlaku) to już było stabilniej. Tuż poniżej przełęczy tory były miejscami jeszcze zasypane śniegiem, więc trzeba było trochę uważać. Samą końcówkę podejścia zabezpiecza też krótki ciąg łańcucha, z którego również skorzystaliśmy. Nasz biegacz tylko wyszedł na przełęcz i praktycznie od razu zaczął z niej schodzić – minęliśmy się nieco poniżej łańcuchów. 🙂
Widoki z przełęczy były strasznie… marne 🙂 do tego konkretnie wiało – chyba pierwszy raz włożyłem wtedy rękawiczki. Najgorsze było to, że musieliśmy na przełęczy trochę poczekać i zastanowić się co dalej robimy. Wszak naszym celem była Lodowa Kopa, a nie Lodowa Przełęcz. 🙂 Usadowiliśmy się więc trochę za skałami i czekaliśmy chwilę. Mieliśmy widok na Dolinkę Lodową i Pośrednią Grań. Warunki zmieniały się co kilka minut. I tak raz było wszystko pięknie widać, a po chwili było widać tylko chmury.
W jednym z tych okienek pogodowych zdecydowaliśmy się spróbować wyjść na szczyt Lodowej Kopy. Początkowo droga była łatwa ponieważ wyznaczały ją liczne kopczyki. Jednak gdy stanęliśmy pod żlebem to już nie wiedzieliśmy czy ten jest tym właściwym. Gdy tak przez moment się zastanawialiśmy znów przyszły chmury i musieliśmy porzucić pomysł zdobywania tej góry w takich warunkach – to po prostu nie miało najmniejszego sensu. Wróciliśmy zatem pokornie na przełęcz i tam zrobiliśmy sesję fotograficzną z banerem. 🙂
W międzyczasie na przełęczy znalazły się inne osoby i one również próbowały swoich sił w zdobyciu Kopy, ale też miałem wrażenie, że im się to nie udało.
My natomiast rozpoczęliśmy mozolne zejście w stronę Zadniej Doliny Jaworowej. Schodząc podziwialiśmy ścieżkę biegnącą półką w stronę Jaworowej Przełęczy. 🙂 Oczywiście gdy już byliśmy niżej Lodowa Kopa się praktycznie cała odkryła, podobnie było zresztą z Jaworowymi Szczytami. Jednak chwilę potem znów była w chmurach. Większe przejaśnienia wystąpiły dopiero gdy byliśmy na wysokości Żabiego Stawu Jaworowego.
W Jaworowym Ogrodzie spotkaliśmy sporo turystów (większość Polaków), którzy wychodzili z drugiej strony na Lodową Przełęcz. Kawałek niżej z kolei tuż przy szlaku znalazła się odważna kozica, która pomimo że nas trochę obeszła, to i tak bardzo długo pozowała do zdjęć.
W okolicach mostku spotkaliśmy panią, która zaczęła wypytywać nas czy widzieliśmy gdzieś tam wyżej jej męża. My nikogo takiego nie widzieliśmy, ale to nie przeszkodziło jej w włączeniu gadki, którą przez kilka minut mogłem słuchać, a potem już jej miałem dosyć. Poszedłem więc dalej i czekałem na Asię, która po chwili do mnie przybiegła mówiąc byśmy przyśpieszyli, bo pani zaczęła schodzić i może nas dogonić. 🙂
Nieco niżej ciekawie prezentował się Jaworowy Mur, a jeszcze niżej kusząco wyglądało wejście do Czarnej Doliny Jaworowej. My natomiast mieliśmy już dosyć chodzenia i marzyliśmy o znalezieniu się w Tatrzańskiej Jaworzynie. Zanim to nastąpiło musieliśmy jeszcze pokonać szlakowy obryw i przejść obojętnie obok wspaniałego widoku Tatr Bielskich. 🙂
W Jaworzynie Asia mnie jeszcze namówiła na kofolę. Trochę dziwnie to brzmi, bo mnie zazwyczaj nie trzeba na nią namawiać. Tutaj jednak było inaczej, bo do kofolowego bufetu trzeba było trochę podejść pod górę. Ale warto było, bo Pani zaserwowała nam napój idealny – mokrą i zimną kofolkę. 🙂