Kołowy Szczyt
Kołowy Szczyt to taki ciekawy szczyt położony trochę na skraju Tatr Wysokich w pobliżu granicy z Tatrami Bielskimi. Wyższy o prawie 200 metrów od Jagnięcego Szczytu z nietrudnym wejściem od dawna był w kręgach naszych zainteresowań. W końcu przyszła na niego pora. 🙂
Początek wyprawy miał miejsce na już znanym parkingu Biela Voda, skąd bardzo często rozpoczynamy wycieczki w te regiony Tatr. Było trochę po 7 kiedy ruszyliśmy w głąb Doliny Kieżmarskiej (słow. Dolina Kežmarskej Bielej vody).
Pod względem pogody, dzień zapowiadał się wspaniale, dlatego już na początku drogi uroczo w blasku wschodzącego słońca, prezentowała się Łomnica, Kieżmarskie Szczyty oraz Rakuska Czuba. Na szlaku panował o tej porze niewielki ruch turystyczny, toteż mogliśmy się oddawać widokom głównie w kierunku wschodniej grani Tatr Bielskich (słow. Belianske Tatry).
Po około 1.45 h pojawiliśmy się w Schronisku przy Zielonym Stawie Kieżmarskim (słow. Chata pri Zelenom plese). To była przyjemna i potrzebna przerwa przeznaczona na zjedzenie śniadania i nabrania sił do dalszej wędrówki.
15 minut w zupełności wystarczyło, by móc myśleć o wspinaczce na próg Doliny Dzikiej (słow. Veľká Zmrzlá dolina). Wcześniej musieliśmy dostać się za pomocą wyraźnej ścieżki w miejsce, z którego można było tego dokonać. Na początku minęliśmy już lekko zamarzniętą taflę Zielonego Stawu Kieżmarskiego (słow. Zelené pleso) i skierowaliśmy się w kierunku widocznych z daleka wodospadów spadających z Doliny Dzikiej.
Dojście do nich zajęło nam około 20 minut i tutaj zaczęliśmy się przez chwilę zastanawiać którędy teraz mamy iść, by dostać się na ten nieszczęsny próg. Jedyną dogodną drogą wydawało się wychodzenie stromą grzędą po prawej, w której można było odnaleźć wzrokiem skalne stopnie.
Tak też uczyniliśmy, jednak była ona trochę stroma i pomimo, iż zdjęcie tego nie oddaje, to trzeba było trochę na niej uważać. Asia szła jako pierwsza i radziła sobie jak zwykle dobrze do pewnego momentu. W pewnym miejscu poczuła niepokój i nie wiedziała jak przejść jeden z uskoków. Po chwili namysłu udało jej się go pokonać i mogliśmy kontynuować wspinaczkę.
Wejście na ten próg nie jest trudne, jednak niesie pewne obawy. Przede wszystkim mocne wrażenie robi żleb po lewej, który jest konkretnie wcięty w grzędę i tym samym potęguje jakby jej stromiznę. Inną sprawą jest fakt, że Słowaki pościągały w niektórych miejscach łańcuchy, by nie było tak łatwo i by nielegalni turyści tam nie wyłazili. 🙂 Nie będę tego oceniał. To wyjście może i nie jest trudne, ale zejście przy odpowiednim zmęczeniu + mokrej skale może być nie lada wyzwaniem nawet dla prawdziwych tatrzańskich wyjadaczy.
Około 10:15 zdobyliśmy „dziki próg” i mogliśmy chwilę odetchnąć wszak drugi etap wyprawy można było uznać za udany. Tu z progu rozświetlona Kozia Turnia (słow. Kozí štít) i Jatki (słow. Jatky) wyglądały bardzo malowniczo. Ten widok wspaniale kontrastował z mrocznym i posępnym obrazem Miedzianej Kotliny (słow. Medená kotlina) ogrodzonej potężnym murem Kieżmarskich, Wideł i Łomnicy.
Po chwili zaczęliśmy szukać ścieżki trawersującej Czarny Grzbiet w kierunku Doliny Jastrzębiej (słow. Malá Zmrzlá dolina). Szybko ją odnaleźliśmy i co ciekawe w początkowej fazie prowadziła nieco w dół. Kolejne 10 minut było chyba najbardziej emocjonujące z całej trasy – przynajmniej dla mnie. Na szczęście fragment ten jest mocno „ołańcuchowany” i tutaj nie brakuje żadnego z ubezpieczeń. 🙂
Nie wiem jak wy, ale ja nie cierpię schodzić tyłem po wąskiej półce skalnej przy luźnym łańcuchu. A tam zaraz na początku coś takiego się trafiło. A poniżej żleb i lufka – teraz już wiem, że gdyby tam nie było łańcucha to zdobywanie Kołowego można by było odłożyć na inny termin.
Kawałek dalej powtórka… znowu zejście… czy my musimy ciągle schodzić? Przecież idziemy na szczyt. Mniej więcej takie wówczas myśli przetaczały się przez mój łeb. Chyba tatrzańsko starzeje się dużo szybciej, niż mi się wydaje. 🙂 Nawet nie wiecie jak się ucieszyłem, jak zobaczyłem tą drabinkę, po której można było iść do góry. 🙂
Ogarnęła mnie euforia, która trwała… długo, bo po pokonaniu ostatnich zejściowych płyt okablowanych bardzo długim łańcuchem, nasze stopy stanęły po raz pierwszy w życiu na trawach Doliny Jastrzębiej. Tutaj w otoczeniu Jastrzębiej Siklawy (słow. Dlhý vodopád) znów na chwilę zatrzymaliśmy się. Nie pamiętam czy w pierwotnym etapowaniu uwzględnialiśmy ten trawers jako oddzielny fragment wycieczki, ale dla mnie taki właśnie był.
Dolina Jastrzębia nie przypomina tradycyjnej tatrzańskiej doliny, jakimi są np. Dolina Staroleśna czy Dolina Małej Zimnej Wody. Próżno tam szukać wyraźnych progów czy rozległych wypłaszczeń terenu, tam trzeba cały czas iść ostro pod górę. Świetnie charakter opisywanej doliny oddaje zdjęcie dostępne na Wikipedii: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/78/Jastrzebia_Dolina.jpg
Dzięki niemu można zobaczyć, że przemierzanie tej doliny jest jak wychodzenie na szczyt. Dlatego tak długo zajmuje wyjście na grań szczytową.
Wracając jednak do miejsca, w którym się znajdowaliśmy to naszą pierwszą przeszkodą w Dolinie Jastrzębiej były Pośrednie Jastrzębie Spady, które stanowiły strome skałki, pomiędzy którymi płynęły wody Jastrzębiego Potoku. Różniły się one znacznie od Jastrzębich Spadów, więc pokonanie ich nie stanowiło dla nas problemu.
Wspinaczka doliną dawała się nam we znaki, więc często przystawaliśmy, by złapać kilka głębszych oddechów. Podczas jednego z takich postojów zauważyliśmy taterników wspinających się w okolicach Jastrzębiej Turni (słow. Jastrabia veža). To co oni wyprawiali na tej grani to jest wyższa szkoła jazdy. 🙂
Po około 20 minutach i pokonaniu wspomnianych skałek znaleźliśmy się na przyjemnych trawach (Jastrzębie Pola), z których to bardzo dobrze było widać Kołowy Szczyt (słow. Kolový štít). Wydawał się on już tak blisko, że chciało się zaryzykować stwierdzenie, że jeszcze pół godzinki i tam będziemy. Jednak jak się potem okazało, do celu brakowało nam jeszcze godziny z hakiem.
Przed nami dumnie rysował się cel naszej wyprawy, choć z tej perspektywy nie wyglądał tak potężnie jak z dołu. My natomiast musieliśmy jeszcze wysilić organizmy do pokonania ostatnich już spadów – tym razem Zadnich Jastrzębich. Pokonaliśmy je bezproblemowo i znaleźliśmy się na Danielowych Polach. Przy ścianach Czarnego Grzbietu zalegał w nich jeszcze śnieg, którego było całkiem sporo – choć nie ma się co temu dziwić, bo słońce o tej porze roku tam praktycznie nie dociera.
Gdy tylko pokonaliśmy Danielowe Spadziki i dotarliśmy do Danielowej Płaśni grań szczytowa była już na wyciągnięcie ręki. Teraz czekały nas piargowe serpentyny, po których szło się średnio. Wychodząc zobaczyliśmy człowieka schodzącego z „naszego” szczytu. Po dotarciu do traw, ścieżka znów odzyskała swój blask i bezbłędnie wskazywała nam drogę.
Mniej więcej w tym miejscu minęliśmy się ze zdobywcą Kołowego, którym okazał się Polak (nie wiem czy był Polakiem, ale odpowiedział „cześć” na „cześć”). Tutaj stojąc mogliśmy przez chwilę odpocząć podziwiając Lodowy Szczyt (słow. Ľadový štít). W tym też miejscu zakończył się kolejny etap naszej wycieczki.
Do wierzchołka Kołowego zostało już niewiele toteż ruszyliśmy umiarkowanym tempem, by zdobyć go w samo południe. Ta sztuka się nie udała – mieliśmy około 15 minut opóźnienia, ale pogoda i widoki w pełni wynagrodziła nasz wielki wspinaczkowy trud. 🙂
Bardzo ładnie prezentowały się Tatry Bielskie, bo słońce je idealnie oświetlało. Znacznie gorzej wyglądały szczyty (Kieżmarskie, Widły, Łomnica, Durne) od południowej strony, ponieważ tutaj podczas fotografowania światło słoneczne ewidentnie nie było sprzymierzeńcem. Z kolei Tatry Polskie w większości przykryte były chmurami. Poza Bielskimi najlepiej chyba wyglądał Lodowy, na którym panował duży ruch turystyczny. 🙂
Na wierzchołku siedziało nam się wyśmienicie, dlatego przebywaliśmy tam około 40 minut. Potem niestety musieliśmy się zbierać, bo wiedzieliśmy, że droga nie jest krótka, a i dzień w drugiej połowie października długi.
Po przejściu grani szczytowej nad wierzchołkiem Kołowego Szczytu zaczęły krążyć wielkie, czarne ptaszory. Śmialiśmy się, że to sępy, ale te nie są czarne. 🙂
Przez chwilę przypatrywaliśmy się również taternikom walczącym na Czarnym Szczycie (słow. Čierny štít), ale oni również byli już w odwrocie.
Droga zejściowa przebiegała w ekspresowym tempie. Pół godziny zajęło nam zejście na Danielowe Pola. Po drodze jeszcze przypatrywaliśmy się Kieżmarskim Szczytom (słow. Kežmarský štít, Malý Kežmarský štít) i Rakuskiej Czubie (słow. Veľká Svišťovka), bo teraz idealnie były one oświetlone w promieniach popołudniowego słońca.
Cienie już w większości przykrywały całą Dolinę Jastrzębią, jak i znaczną część Zielonej Doliny Kieżmarskiej (słow. Dolina Zeleného plesa). Po ponad godzinie schodzenia znaleźliśmy się ponownie koło Jastrzębiej Siklawy i tutaj znów zrobiliśmy krótki odpoczynek, by przygotować się psychicznie do przejścia trawersu. 🙂
Po 10 minutach było już po trawersie. Tak jak przypuszczałem w tą stronę szło mi się zdecydowanie lepiej, bo większość przeszkód pokonywało się pod górę.
Teraz to Asia obawiała się tego miejsca, z którym miała lekki problem rano. Co ciekawe znajduje się ona praktycznie na samym początku pokonywania progu, więc trzeba było na nie sobie trochę poczekać. Po pokonaniu wszystkich wcześniejszych łańcuchowych atrakcji doszliśmy w końcu do tego felernego kawałka grzędy, który udało się nam bezpiecznie pokonać i tym samym mogliśmy już powoli rozpocząć świętowanie zdobycia kolejnego tatrzańskiego szczytu. 🙂
Chwilę później siedzieliśmy już w schronisku (tym razem było miejsce w głównej sali) i jedliśmy kolację przy ciepłej herbacie.
Zejście z Zielonej Doliny Kieżmarskiej jak zwykle pokonaliśmy w szybkim tempie i już o 17:30 byliśmy na parkingu. Teraz czekała nas 2,5 godzinna podróż do Bielska z obowiązkowym kebabowym przystankiem w Suchej Beskidzkiej. 🙂
Że też dopiero teraz znalazłem waszą stronę. Mega opis. Planowałem zdobyć coś z okolić Zielonego Stawu i wybór padnie chyba właśnie na Kołowy Szczyt.
Dzięki za miłe słowa. 🙂 Z Zielonego Stawu można zdobić kilka ciekawych rzeczy, ale chyba poza Kozią Turnią, Kołowy jest stamtąd najprzyjemniejszą opcją. Tam tylko trawers Czarnego Grzbietu zbudził moje emocje. 🙂