Huncowski Szczyt
Pogoda na ostatni dzień tatrzańskiego urlopu zapowiadała się nieco tajemniczo. Niby miało być ładnie, ale nie wszystkie prognozy pokazywały takie same informacje.
Początkowo był plan, by spróbować swoich sił na Baranich Rogach (Baranie rohy), ale z racji faktu, że chciałem na nie iść od strony Doliny Dzikiej, trochę przerażało mnie zdobywanie od tamtej strony Baraniej Przełęczy. A trochę się o tej wspinaczce naczytałem na słynnych tatrzańskich blogach.
Koniec końców nawet już nie pamiętam kiedy porzuciliśmy pomysł zdobywania Baranich Rogów – w zamian decydując się na Huncowski Szczyt – co jak się potem okazało było bardzo dobrą decyzją. 🙂
W tej sytuacji nie musieliśmy się jakoś bardzo spinać, tylko mogliśmy spokojnie podjechać na narciarski parking do Tatrzańskiej Łomnicy (Tatranská Lomnica) i stamtąd udać się „naszym ulubionym” zielonym szlakiem w stronę Łomnickiego Stawu (Skalnaté pleso).
Po zaparkowaniu samochodu i wcześniej kiedy przemierzaliśmy Drogą Wolności słowackie Podtatrze, widzieliśmy pięknie piętrzące się wierzchołki Łomnicy, Kieżmarskich i Sławkowskiego na tle błękitnego nieba nieskalanego nawet najmniejszą chmurką. To było nieco dziwne, bo w tych okolicach zazwyczaj chmur jest pod dostatkiem. 🙂
Asia przy parkingu dorwała czarnego kota, ale nie był on zbytnio skory do zabawy. Rozpoczęliśmy nieco monotonne wznoszenie asfaltową drogą prowadzącą do stacji kolejki START. Po drodze minęło nas kilka pojazdów, natomiast ludzi nie było w ogóle widać. Nieco poniżej stacji kolejki, usłyszałem dźwięk, który zawsze potrafi zjeżyć mi skórę na karku. Ale czy na pewno to był odgłos niedźwiedzia, czy nie – tego nie wiem. Asia go nie słyszała, więc może miałem słuchowe omamy. 🙂
Po zdobyciu środkowej stacji kolejki (START) przysiedliśmy na chwilę przy stolikach na mały odpoczynek. To co przykuło naszą uwagę to niezliczona chmara ptaków okupujących mury budynku kolejki. Latały one radośnie w kółko nad nami głośno gaworząc. 🙂
Tutaj też spotkaliśmy pierwszą turystkę, która postanowiła nas wyprzedzić. Mimo, że wydawało się że nie idzie szybko to jednak nie dogoniliśmy jej, aż do Łomnickiego Stawu. Po drodze zmieniłem spodnie na spodenki, bo świecące od południa słońce wyjątkowo mocno mi prażyło. Niestety im wyżej byliśmy, tym tego słońca było mniej, a tym samym i rozległych widoków. Ciemne i gęste chmury przykryły całą Łomnicę i Kieżmarski Szczyt tak, że nie było ich w ogóle widać.
Usiedliśmy tam na tarasie oczekując na otwarcie bufetu. Gdy to się wydarzyło napoiliśmy się kofolą (ja) i kawą (Asia). Po cichu liczyliśmy, że się przejaśni i będziemy mogli kontynuować wspinaczkę coś widząc. Tak się jednak nie stało, więc nie pozostało nam nic innego jak ruszyć „w mleku” Tatrzańską Magistralą (Tatranská magistrála) w kierunku Rakuskiej Czuby (Veľká Svišťovka).
Niestety pomimo kiepskiej pogody ludzi było mnóstwo – zupełnie nie wyglądało jakby to był roboczy dzień, a przecież był to piątek. Tłumy były spore i na nasze nieszczęście sporo ludzi kierowało się w tym samym kierunku co my…
Część z nich udało nam się wyprzedzić, za innymi z kolei czailiśmy się szukając dogodnego miejsca, by czmychnąć w lewo na południowo-wschodnie zbocze Jaszczerzyckiej Kopy. Szczerze mówiąc zawsze myślałem, że wierzchołek Huncowskiego Szczytu jest gładki, ale teraz wiem, że myliłem go od południa właśnie z położoną tuż przed nim Jaszczerzycką Kopą. Natomiast sam szczyt Huncowskiego jest trochę bardziej spadzisty. 🙂
Gdy nareszcie skręciliśmy, czekała nas długa i mozolna wspinaczka pomiędzy kosodrzewiną i różnego kalibru kamieniami w stronę Kopy. Ogólnie to mało co widzieliśmy, więc jedynym sposobem by dowiedzieć się gdzie aktualnie się znajdujemy, była nawigacja w telefonie Asi (aplikacja mapy.cz). Oczywiście dzięki tej pogodzie nas też nikt nie widział, co było dużym plusem, bo mogliśmy wędrować bezstresowo…
Gdy teren się zaczął nieco wypłaszczać stwierdziliśmy, że zbliżamy się do szczytu – tak istotnie było… tyle, że to była wspomniana wcześniej Jaszczerzycka Kopa. Z jej wierzchołka nie było już daleko na Huncowski, który nagle przed nami wyrósł. Gdy zdobyliśmy jego pierwszy wierzchołek pojawiło się dosyć głębokie wcięcie – taka jakby szczelina. Od razu przypomniałem sobie opowieści kolegi Tomka, który kiedyś o niej wspominał. 🙂 Po jej pokonaniu metodą „dupozjazdową” wygramoliliśmy się na ten właściwy, najwyższy punkt, który oznaczony był wystającym z kamieni patykiem. 🙂
Na szczycie trochę posiedzieliśmy, choć ja przedtem poszedłem się przejść zobaczyć na grań w kierunku Huncowskiej Przełęczy (Huncovské sedlo) i powiem, że wyglądała na nieco lufiastą. Na szczęście zejście odbywało się zboczem od strony Doliny Huncowskiej (Huncovská kotlina). Wcześniej był jednak cytrynowy Kustosz wypity ze smakiem, choć po jakimś czasie zrobiło się nam trochę zimno i trzeba było ruszać w dół. Siedząc jeszcze na szczycie natrafiliśmy na kilkunastosekundowe okno pogodowe i przez chwilę pokazała nam się Łomnica (Lomnický štít) i Mały Kieżmarski (Malý Kežmarský štít).
Zejście odbyło się bezproblemowo, ale schodząc dojrzeliśmy ubranego na czerwono człowieka schodzącego granią z Kieżmarskiego Szczytu (Kežmarský štít). Schodziliśmy w to samo miejsce i właśnie tam czyli na Huncowskiej Przełeczy się spotkaliśmy. Okazało się, że to też Polak. Coś tam z nim pogadaliśmy, ale to głównie Asia mówiła – ja siedziałem cicho 🙂 Przyznam, że trochę się wymądrzał, więc średnio nam spasował. Z tego co mówił to schodził z powrotem nad Łomnicki Staw, więc nie musieliśmy ze sobą się długo męczyć.
Wcześniej jednak czekało nas zejście nieco sypiącym się żlebem do Doliny Huncowskiej. My już kiedyś pokonywaliśmy go pod górę i również trzeba było uważać, by na kogoś nie zrzucić kamienistej lawinki. Także my sobie spokojnie szliśmy na końcu, natomiast pan w czerwonym szedł przodem. Trzy razy zaliczył glebę, z tym że ten ostatni upadek już nie wyglądał tak zabawnie jak poprzednie. Obróciło go i nadział się udem na wystąjącą skałkę. Poleciały kur*y, ale dobrze, że sobie nic nie zrobił… Mniej więcej w okolicach tego miejsca się z nim rozstaliśmy.
Potem widzieliśmy z daleka jak dalej schodził, robił to już wolniej i jakoś dotarł do szlaku. Asia natomiast już wcześniej zdecydowała, że nie warto schodzić na dno doliny, a lepiej zrobić trawers Kieżmarskiej Kopy (Kežmarská kopa). Tym samym szybko znaleźliśmy się na Rakuskiej Przełęczy (Nižné sedlo pod Svišťovkou). Po drodze widzieliśmy jeszcze kilka kozic, które chodziły sobie w górnych partiach Doliny Huncowskiej.
Po powrocie na szlak i zdobyciu Rakuskiej Czuby pozostało nam już tylko zejście do Schroniska nad Zielonym Stawem Kieżmarskim (Chata pri Zelenom plese). Na szczycie było dużo turystów, więc zrobienie jednego, dobrego zdjęcia było nie lada wyzwaniem. Ostatnim wyzwaniem w drodze do schroniska były serpentyny na zejściu z Rakuskiej Przełęczy. Pomimo, że było ich dużo to jednak przynajmniej z początku były one za płytkie i przez to bardzo wolno obniżaliśmy swoją wysokość. Dopiero kiedy doszliśmy do żlebu z łańcuchami wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko schroniska. Podczas zejścia łańcuchami pomiędzy skałami leciała woda tworząc ciekawe strumyczki. 🙂
Nad Czarnym Stawem Kieżmarskim (Čierne pleso Kežmarské) spotkaliśmy co prawda tylko dwie kaczki, ale nad Zielonym (Zelené pleso) było ich zdecydowanie więcej. W schronisku urządziliśmy sobie prawdziwą słodką ucztę. Do wielkich bucht zamówiliśmy sobie kofole. Asia nie dała rady ze swoją porcją, więc po zjedzeniu 1,5 porcji i wypiciu słodkiej kofoli myślałem, że wybuchnę ze słodkości…
Na całe szczęście, że spaliłem sporo kalorii w drodze powrotnej, bo strasznie szybko lecieliśmy z powrotem w kierunku Tatrzańskiej Łomnicy. Szczególnie przejście mało uczęszczanym niebieskim szlakiem w kierunku Matlarów (Tatranské Matliare) było ciekawe, bo już oczami wyobraźni widziałem spotkanie z największym tatrzańskim zwierzakiem. 🙂 Nic podobnego jednak się nie wydarzyło i dzięki żółtemu łącznikowi znaleźliśmy się ponownie na parkingu skąd rano wyruszaliśmy.
Wracając jeszcze do początkowego pomysłu z Baranimi Rogami, to cieszyłem się, że tam nie poszliśmy, bo mielibyśmy spore problemy orientacyjne przy takich chmurach, które ciągle wisiały nad tą okolicą…