Bezkowadłowa Kończysta
czyli walka z chmurami, ostrymi podejściami i kowadłem
3,5 dnia – tyle musiało upłynąć czasu zanim wybraliśmy się na konkretną wyprawę w Tatry. Weekend był deszczowy, poniedziałek niepewny, toteż wybraliśmy się na rozruch na Butorowy Wierch i Gubałówkę. We wtorek mieliśmy już konkretniejszy plan, ale zaspaliśmy z powodu awarii budzika. Mieliśmy uderzać na Wrota Chałubińskiego, a pozostało nam tylko szwendanie się pomiędzy drogą pod, a ścieżką nad reglami. Ostatecznie ja skończyłem na Wyżniej Kondrackiej Przełęczy, a Asia zdobyła Giewont.
Wreszcie nadeszła środa, w którą pojechaliśmy na Słowację do Popradzkiego Plesa. Tzn. bardziej chodzi o nazwę stacji elektriczki, ponieważ nad samo Popradské pleso nie da się dojechać, nie mając wykupionego noclegu w Hotelu Górskim. Zaparkowaliśmy więc przy drodze w pobliżu stacji i po zapłaceniu 6 euro ruszyliśmy w stronę słynnego jeziora.
Ruch turystyczny około 6:30 nie był duży i szło się po zimnym asfalcie całkiem przyjemnie. Góry były od rana spowite ciężkimi chmurami i tylko raz za kiedy odkrywały się kawałki szczytów. Około 7:30 mijaliśmy już Popradzkie Jezioro od północy i mijaliśmy furtkę do Doliny Złomisk. Przez kolejną godzinę pokonywaliśmy serpentyny Tatrzańskiej Magistrali w kierunku Przełęczy pod Osterwą. 🙂 Na przełęczy początkowo byliśmy sami, tam też zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Gdy zaczęli pojawiać się ludzie ruszyliśmy pod górę na zachodnie zbocze Tępej. Z każdym krokiem szybko nabieraliśmy wysokości i Osterwa wyglądała jak śmiesznie mała górka. 🙂 Dwóch turystów będących na przełęczy zaczęło iść w naszą stronę. Potem rozpoczęła się walka z chmurami, które raz szczelnie wszystko otulały, by za chwilę znów ustąpić miejsca rozpogodzeniom.
Pani, która ruszyła za nami z przełęczy pod Osterwą coraz bardziej się do nas zbliżała… miała kobieta parę. 🙂 Ostatecznie puściliśmy ją przodem, kiedy stanęliśmy na krótki postój na chwilowym wypłaszczeniu terenu. Praktycznie dogoniliśmy ją na wierzchołku Tępej, ale ona szybko ruszyła na dół. Na szczycie byliśmy około 9:30 i zrobiliśmy sobie trochę dłuższą przerwę. Podczas gdy my odpoczywaliśmy doszedł do nas jeszcze jeden turysta. Szliśmy sobie więc tak we czwórkę na Kończystą. 🙂 Początkowo wszystko było otulone niskimi chmurami, potem jednak zaczęło się przejaśniać od strony Doliny Złomisk, gdzie zaprezentowały nam swoje oblicze szczyty: …. Potem powoli zaczęła odkrywać się ona… Znaliśmy widok z Tępej w kierunku Stwolskiej Przełęczy i Kończystej z internetu, ale na żywo i tak wygląda on niesamowicie. Zachodnie zbocze Kończystej wydaje się bardzo strome i bardzo długie. Takie wrażenie sprawia widok z Tępej, natomiast gdy stanie się już pod nim, wydaje się bardzo przyjemne…. przynajmniej dla mnie takie było. Materiał skalny, który z daleka wydawał się ruchomy i niestabilny okazał się bardzo dobry do wspinaczki.
Poniżej przełęczy zdecydowaliśmy się założyć kaski w celach ochronnych, ale ogólnie twierdze, że nie było to konieczne, bo mało było takich miejsc, w których kamienie były niestabilne. Pani która wyrwała do przodu, gdy zeszła w górne partie Stwolskiej Doliny, odbiła na lewo i zdobyła Stwolską Przełęcz. Nie wiem czy celowo tak poszła czy próbowała znaleźć optymalną drogę na Kończystą, ale potem znalazła się za nami. 🙂
Przed rozpoczęciem wspinaczki spotkaliśmy Słowaka, który szedł zdobyć Tępą – trochę się dziwiliśmy, że tam idzie, ale potem spotkaliśmy go na Kończystej i wtedy już wiedzieliśmy, że gość ma stalowe płuca i postanowił, podobnie jak my, najpierw zdobyć sobie Tępą, a następnie Kończystą. My natomiast szliśmy za kopczykami, po najpewniej wydającym się terenem na zboczu. Większość trasy na nim stanowiły spore głazy zapewniające bezpieczną drogę do góry. Idąc tak można było sobie wyobrazić górski łańcuch pokarmowy – czyli że większa góra zjada mniejszą. Gdy wychodziliśmy na Tępą, Osterwa była przez nią połykana, bo ta malała w oczach. Teraz to samo działo się z Tępą, która zmniejszała się z każdym krokiem na zboczu Kończystej. Od samego niemal dołu wierzchołek wydawał mi się dziwnie blisko – było to jednak takie złudzenie.
W rzeczywistości dopiero około 11:30 zameldowaliśmy się na szczycie, tzn. to chyba za dużo powiedziane, bo najwyższym punktem na Kończystej jest blok skalny zwany Kowadłem. A na nim ostatecznie nie stanęliśmy. Śledząc w internecie zdjęcia kowadła i ludzi na nim robiącym sobie zdjęcia wydawało się, że jest ono do łyknięcia. Gdy jednak stanęliśmy koło niego, jakoś całkowicie minęła mi ochota na próbę jego zdobywania. Ogólnie to było spore zachmurzenie, ale od strony Doliny Batyżowieckiej była spora lufa. To mnie już zniechęcało, a dodatkowo od strony zbocza, którym wędrowaliśmy również było trochę powietrza. Poza tym na szczycie było sporo ludzi, którzy też mnie nieco peszyli. 🙂
Asia od samego początku miała inne plany… ona chciała od razu dosiąść kowadła. Pierwsza próba jej nie wypaliła, bo też cofnęła ją ta nieciekawa grańka dochodząca do bloku skalnego. Jednak gdy na szczycie pojawiło się dwóch Polaków, który byli nieco od nas starsi i do strzału wyszli na nie, to podbudziło jej ambicje. Druga jej próba była prawie całkowicie udana. Asia przeszła grańkę i nieco wykorzystując sznurek, który zwisa z bloku wyszła na spiczastą skałkę i była o krok od wskoczenia na Kowadło. Jednak nie chciała tego robić ponieważ obawiała się schodzenia i tego, że ja jej być może nie będę miał jak pomóc, więc zaprzestała na zdobyciu Kowadła samymi rękami.
Tak zakończyła się nasza przygoda ze zdobywaniem Kowadła… Około południa ruszyliśmy już w drogę powrotną. Na początku ominęliśmy zgrabnie Pasternakowe Czuby i skierowaliśmy się na w stronę południowego ramienia Kończystej. Widoczność była kiepska, ale kopczyki dało się bez problemu odnaleźć w tych skalnych złomiskach. Momentami kiedy pojawiały się przejaśnienia widzieliśmy jak daleko mamy jeszcze do szlaku. Asia tylko co chwile spoglądała na telefon, by przekonać się na jakiej jesteśmy wysokości. Trzeba przyznać, że ramię Kończystej ciągnie się przez 1,5 km i dopiero pod koniec mocniej traci się wysokości.
Gdy byliśmy już nieco niżej dogoniliśmy trójkę turystów, którzy byli również na szczycie. W momencie kiedy pojawiło się więcej traw i kosówek zaczęliśmy kombinować by nieco odbić na południowy-zachód. Chcieliśmy skrócić sobie trasę i na Tatrzańską Magistralę wskoczyć nieco bliżej Klina, aniżeli skrzyżowania z żółtym szlakiem, gdzie normalnie schodziła droga ściśle granią. Asia tylko nieznacznie zboczyła z grani, ja natomiast mocno odbiłem na zachód, by na końcu zejść piargowym żlebem na czerwony szlak.
O dziwo na magistrali panował spory ruch. Z większością ludzi się mijaliśmy, mało było takich, których musieliśmy wyprzedzać. Stopniowo całkowicie przecięliśmy zbocze Kończystej, przekroczyliśmy bramę do Doliny Stwolskiej i zrobiliśmy trawers Klina. Na zboczach Klina Kończysta wyszła zza chmur, jakby się chciała z nami pożegnać. Z kolei z drugiej strony kapitalnie widać było różnicę wysokości pomiędzy Osterwą, a Klinem i Tępą.
Na Osterwę też wyszliśmy… tutaj podejście już było minimalne, idealne na koniec tatrzańskich zmagań. Tutaj było głośno – strasznie to kontrastowało z całością naszej wyprawy, która była tak cicha, że aż trudno w to uwierzyć. 🙂 Było już po 15, więc rozpoczęliśmy zejście z przełęczy pod Osterwą. Po drodze wspaniale prezentowały szczyty położone w otoczeniu Doliny Mięguszowieckiej – Koprowy Wierch, Kopy Popradzkie, Ciężki Szczyt z Wysoką. Tylko Szatan był tego dnia wyjątkowo obrażony i pochmurny. 🙂 Gdy byliśmy nieco niżej to znów promieniały gwiazdy z Doliny Złomisk – z Gankiem na czele oraz Żłobisty Szczyt.
Tak więc pośród tatrzańskich gwiazd zbliżaliśmy się do schroniska przy Popradzkim Stawie. Byliśmy już trochę głodni i marzyliśmy o prażonym serze. Pora na obiad była już też najwyższa, bo dochodziła 16. Nie ma nic lepszego od dobrego żarełka po takiej wyprawie. Wsunęliśmy go aż miło, popiliśmy Kofolą i mogliśmy schodzić na parking.
Bardzo podobała mi się ta wycieczka, pomimo iż Kończystej nie możemy zaliczyć do szczytów zdobytych, to i tak było warto tam iść, by zobaczyć na własne oczy jak to wygląda. Oprócz tego ten rejon był jak dotąd dla mnie obcy, ponieważ wcześniej nigdy nawet nie byłem na przełęczy pod Osterwą. 🙂