Salatyny

Salatyn lub Salatyny to szczyty, które kojarzą mi się bardziej z Tatrami Zachodnimi, aniżeli z Niżnymi. Jednak tym razem chodzi o te drugie. Już od jakiegoś czasu właśnie to pasmo górskie zwraca naszą większą uwagę od ciągle zatłoczonych i przeludnionych tatrzańskich szlaków. W tym roku okolice Rużomberka szczególnie przypadły nam do gustu, bo to była już druga wycieczka w tych rejonach. Trasę z głównymi bohaterami – Salatynami – wymyśliła Asia i plan wyprawy zakładał przyjazd do Ludrovej przejście czerwonym szlakiem przez sedlo pod Kohutom, następnie przez Bohunovo na sedlo pod Malym Salatinem, zdobycie Małego i wielkiego Salatyna, a następnie powrót zielonym szlakiem Doliną Ludrowską na parking.
Do Ludrovej dojechaliśmy w okolicach godziny 8 rano. Pomimo dosyć wczesnej pory na ostatnim przystanku autobusowym, który stanowił duży, asfaltowy plac, stało już dużo samochodów. Na szczęście znalazło się jeszcze dla nas jakieś miejsce i mogliśmy bezpiecznie zostawić tam samochód.

Pogoda w ten sobotni poranek nie rozpieszczała i było bardzo mgliście. Na placyku obok stojących tam samochodów zebrała się grupka kobiet z kijkami, które rozpoczynały jakieś ćwiczenia. My natomiast ruszyliśmy w głąb Doliny Ludrowskiej, by po chwili odbić w lewo na równie szeroką drogę, jak ta, która prowadziła doliną.

Nasza droga szlakowa początkowo wiła się leniwie lekkimi serpentynkami, które wyprowadziły nas na wysokość 700 metrów n.p.m. Potem się nieco wyprostowała, ale cały czas wyprowadzała nas na coraz to większą wysokość. Nie było od niej praktycznie żadnych odnóg, toteż nie mieliśmy się jak pogubić. Przynajmniej tak nam się wydawało, kiedy nagle stwierdziliśmy, że dawno nie widzieliśmy szlakowych znaków. Okazało się, że kawałek wcześniej była niewielka odnoga, w którą należało skręcić. Ale poradziliśmy sobie w inny sposób – przebiliśmy się przez zbocze i po około 120 metrach znaleźliśmy się na właściwej ścieżce. Co prawda nie wyglądała ona za bardzo jak szlak, ale kawałek dalej zauważyliśmy jego oznaczenia na drzewach.


Po 15 minut wędrowania dzikim szlakiem dotarliśmy do Przełęczy pod Kogutem (słow. Sedlo pod Kohútom), która usłana była przyjemną łąką z kopką siana. Od tego miejsca czekała nas ostra wyrypka pod górę, bo znajdowaliśmy się na poziomie 950 metrów, a następny punkt czyli szałas (słow. Salaš na Bohúňove) znajdował się już na wysokości 1170 metrów n.p.m.




Górskie męczarnie rekompensowały nam piękne krajobrazy, które coraz bardziej wyłaniały się ponad zalegającymi w dolinach mgłami. O 9:40 doszliśmy do szałasu, który znajdował się już bardzo blisko ostatniego punktu kontrolnego (słow. Bohúňovo) w drodze na przełęcz pod Małym Salatynem.

Bohúňovo zdobyliśmy tuż przed 10 i tam też się trochę pogubiliśmy, bo poszliśmy kawałek szeroką drogą, a okazało się, że trzeba było iść wąską ścieżką. Łąkę porastała wysoka trawa i tej ścieżki w ogóle nie było widać, dopiero Asia się kapnęła, że źle idziemy, gdy porównała naszą pozycję z tą w aplikacji mapy.cz. Szybko więc wróciliśmy na właściwy tor trasy wycieczki i już po chwili dotarliśmy do granicy Parku Narodowego Niżne Tatry. Wejście do parku obwieszczały w zasadzie trzy tablice: dwie informacyjne i jedna z misiami.

Kolejne metry, a w zasadzie 1,5 kilometra toczyliśmy niezłą walkę na wąskiej ścieżce, która przeciskała się pomiędzy zwalonymi drzewami, chaszczami oraz po stromym zboczu, które trawersowała nasza ścieżka. Co prawda gdzieniegdzie pomiędzy drzewami ukazywały się ciekawe widoki, ale to było jedyne pocieszenie na tym etapie szlaku.

Dopiero po 40 minutach dotarliśmy do łąk ciągnących się prawie kilometr, które położone są w pobliżu Przełęczy pod Małym Salatynem. Z tego miejsca bardzo okazale prezentował się nasz cel główny – Salatyn.
Ogólnie jeśli chodzi o czas przejścia to był on praktycznie nie do zrealizowania. Bo na tabliczkach szlakowych w Bohúňovo pisało, że na Salatyn idzie się 1:10, a my przez 40 minut szliśmy do Uplazów czyli do tych łąk zlokalizowanych w pobliżu przełęczy.

Na Uplazach dopadły mnie nienażarte muchy, które zaczęły wylizywać mi ranę na nodze, tak że musiałem ją w pewnym momencie zakryć skarpetką. 🙂 Na chwilę też tam stanęliśmy na zebranie sił przed decydującym podwójnym szczytowaniem. Co prawda jeszcze mieliśmy kawałek do Przełęczy pod Małym Salatynem, ale z tego miejsca roztaczały się takie piękne widoki, że warto było w tym miejscu się na chwilę zatrzymać.


Dotarcie do Sedla pod Malym Salatinom zajęło nam tylko 10 minut, podczas których pokonaliśmy trawiastą równinkę, a następnie lekko się wznosząc przeszliśmy trawiasty trawers i weszliśmy do lasu. Ten był bardzo mały i za nim znajdowała się już przełęcz rozdzielająca Salatyna Małego od tego wyższego.




Na przełęczy znajdowały się klimatyczne ławki, z których skorzystała Asia i zapozowała na tle większego Salatyna. Ten prezentował się bardzo dostojnie i wiedzieliśmy, że aby go zdobyć będziemy się musieli sporo natrudzić. Zanim jednak to miało nastąpić chcieliśmy zdobyć jego niższego brata.

Po bardzo krótkiej fotograficznej sesji od razu ruszyliśmy w kierunku wierzchołka Małego Salatyna. Ten osiągnęliśmy po około 10 minutach (dystans: około 0,5 km drogi). Na szczycie nie było za dużo miejsca, a zejście z drugiej strony było ubezpieczone łańcuchem. Ogólnie znajdowało się na nim dużo wapiennych skałek, które opadały z wierzchołka na wschód. Bardzo ładnie z niego prezentowała się również Liptovská Mara na tle Tatr. Mieliśmy w tym miejscu dłuższy odpoczynek (ok. 30 min), by nabrać sił na wspinaczkę na nasz główny cel – Salatyn.

Po tym czasie wróciliśmy spokojnie na przełęcz i ruszyliśmy dalej w stronę Salatyna. Szlak już od początku przysparzał nam trochę problemów, bo był bardzo nachylony i ciężko się po nim szło. Nachylenie to miało miejsce na pierwszych 200 metrach od Przełęczy pod Małym Salatynem. Następnie teren się na chwilę wypłaszczał, by potem przejść we właściwe zbocze wyjściowe na grań Salatyna.

Wspinaczka na najwyższego z Salatynów była jak każda inna wspinaczka. Trzeba było włączyć dodatkowe zasoby energii i pokonywać kolejne metry podejścia. To jednak nie było łatwe, bo szlak był śliski, szczególnie kamienie i korzenie drzew. Te drugie można było oczywiście wykorzystywać do trzymania i podciągania się na nich.

Pół godziny zajęło nam dotarcie do wypłaszczającego się terenu, na którym można było chwilę odsapnąć. Od tego momentu wąski szlak wił się pomiędzy coraz bardziej zanikającymi drzewami, które ustępowały miejsca coraz gęstszej kosodrzewinie. Kosówka pomagała pokonywać bardziej wymagające (śliskie) fragmenty szlaku.
Po ponad godzinie wychodzenia zdobyliśmy wreszcie nasz upragniony wierzchołek Salatyna. Na nim spotkaliśmy pierwszych ludzi na szlaku od 5 godzin, kiedy to na parkingu widzieliśmy ćwiczące panie. Na górze widoki mocno ograniczała wysoka kosodrzewina, ale tuż przy tabliczce szczytowej można było wyjść na słupek, by nieco więcej zobaczyć. Pogoda była idealna to i nie dziwota, że ludzi na szczycie było sporo. Tyle że oni nie wychodzili raczej tym szlakiem co my, tylko od południa z okolic miejscowości Liptovská Lúžna.
Około pół godziny trwała nasza przerwa na Salatynie, w tym czasie udało nam się wysłać życzenia urodzinowe do Tomka, posilić się kanapkami, jabłkami i solidnie napoić. Dłużej nie mogliśmy tam siedzieć, bo wiedzieliśmy że czeka nas jeszcze długa droga do samochodu.
Kiedy ruszyliśmy do zejścia wyszliśmy z wysokiej i gęstej kosówki i naszym oczom ukazały się rozległe widoki na grań główną Tatr Niżnych. Veľká Chochuľa, Veľká hoľa, Chabenec to mniej więcej te szczyty, które były widoczne podczas zejścia.

Najwięcej trudności głównie psychicznych sprawiło mi zejście stromym, trawiastym zboczem pomiędzy kosówkami. Szlak był tam naprawdę wąski i już widziałem jak zjeżdżam trawkami, jak pod Hawraniem. 🙂

Kiedy obeszliśmy szczyt Salatyna od południa ponad kosówkami mogliśmy dostrzec Upłazy na których odpoczywaliśmy jakieś 3 godziny temu. Około 30 minut schodziliśmy ostrym, zachodnim zboczem Salatyna, aż w końcu znaleźliśmy się pośród drzew. Idąc kawałek dalej dotarliśmy do dużej polany (polana Żlebki), z której ciekawie prezentowało się zarówno zbocze Salatyna, jak i trawiaste Upłazy.


Na odcinku pomiędzy polaną, a dnem doliny spotkaliśmy naszego rodaka wychodzącego na szczyt, który wędrował z wielkim plecakiem już parę dni po Tatrach Niżnych. Powiedział nam o rozwalonym przez wodę szlaku i o szczątkach jelenia znajdujących się w wąwozie.

Do rozwalonego szlaku szybko dotarliśmy i od razu stwierdziliśmy, że za szybko nie damy rady iść po takim terenie. Szukaliśmy fragmentów istniejącej szlakowej ścieżki, ale nie zawsze się to nam udawało. Często musieliśmy pokonywać kamienne rumowiska i konary drzew, które zostały naniesione do doliny przez ogromne ilości wody płynące z gór.

Wkrótce dotarliśmy do wąwozu, w którym wcale nie było lepiej, a często nawet zdecydowanie gorzej. Musieliśmy niekiedy pokonywać skalne uskoki i uważać na bardzo śliskie skały z których zbudowany był wąwóz.
Asia cały czas myślała o szczątkach jelenia i że nie chce ich widzieć. Tak kombinowała i starała się ominąć jakieś mniejsze jego fragmenty, że trafiła na samą głowę tego martwego zwierzaka.


Około godziny czasu zajęło nam przejście największych utrudnień spowodowanych rozwalonym szlakiem. Gdy dodarliśmy do Ludrowskiej Doliny zaczęli na szlaku pojawiać się ludzie, których znów poza spotkanym wcześniej Polakiem, nie uświadczyliśmy. Jednak na turystów oni nie wyglądali – raczej na spacerowiczów. Były też całe rodziny z dziećmi, które pichciły sobie coś przy wiatkach, którymi w sporych ilościach usłana jest Dolina Ludrowska.


Jeszcze przez godzinę wędrowaliśmy doliną zanim osiągnęliśmy parking, na którym stało nasze auto. Teraz czekała nas jeszcze długa droga do domu, chociaż droga z Rużomberka do Novoťu coraz bardziej mi się podoba i szybko mi mija.

Po takiej trasie zresztą wszystko szybko mija. Wszystkim, którzy cenią sobie spokój na szlaku, a nie chcą chodzić poza nim polecam Salatyny i ogólnie okolice Rużomberka, bo czy to Tatry Niżne czy Wielka Fatra w tych okolicach w górach jest bardzo przyjemnie i spokojnie. 🙂
