Oszus z Zakamennego
Początkiem lipca pojechaliśmy do miejscowości Zakamienny Klin (słow. Zákamenné), by zrobić z niej dosyć konkretną turystyczną pętlę. Tego dnia naszym głównym celem był Oszus – szczyt położony na granicy polsko-słowackiej. Byliśmy już na nim wielokrotnie, ale nigdy nie szliśmy na niego od słowackiej strony – było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie, które przypominało trochę zeszłoroczną wyprawę na Pilsko z Mutnego.
Wyjazd na Słowację w tym czasie miał dla mnie wymiar symboliczny, ponieważ rząd tego kraju za kilka dni miał uniemożliwić osobom niezaszczepionym wjazd na swoje terytorium. Był to kolejny powód, aby tą niedzielę spędzić w słowackich górach i zrobić jakąś dłuższą trasę. Wszak nie było wiadomo do kiedy te sankcje potrwają, więc musiałem „chwytać dzień” i cieszyć się z resztek wolności, która za parę dni miała mi być bezpardonowo odebrana. Ale zostawiam ten temat w spokoju, bo on jest jak ocean i można by o nim długo pisać, a tutaj chce się skupić na przyjemnym pisaniu o górach…
Ogólnie to nazwa Zakamienny Klin mi się tak średnio podoba – wolałbym chyba nazwę oryginalną, słowacką – Zákamenné. Tak więc do Zákamenné’go przyjechaliśmy około godziny 9:30. Nie mieliśmy żadnych problemów z pozostawieniem auta, bo w centrum miejscowości przy urzędzie gminy jest całkiem spory parking. Już rano bardzo spodobała mi się ta okolica – było tu tak czysto i estetycznie, do tego jeszcze te zielone pagórki zewsząd otaczające centrum gminy.
Po zjedzeniu śniadania ruszyliśmy pod górę w stronę kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Dotarliśmy do niego w parę minut i okrążając go od północnego-wschodu weszliśmy na drogę prowadzącą na Kalwarię. Po minięciu po prawej cmentarza zielone pagórki stawały się coraz to bliższe. Wkrótce dotarliśmy do Kalwarii, która znajdowała się w niewielkim mieszanym lesie. Prowadzone tu były jakieś prace ziemne, bo w wielu miejscach obecne były liczne wykopy.
Wraz z minięciem Kalwarii rozstaliśmy się na dobre z cywilizacją. Przed nami było pierwsze delikatne podejście prowadzące zielonymi łąkami. Na szczycie niewielkiego pagóra znajdował się drobny pas lasu, za którym ujrzeliśmy kolejną już dużo większą zieloną przestrzeń. Nieco po prawej od naszej szerokiej drogi znajdowała się wysoka wieża widokowa. Od razu skierowaliśmy się ku niej, by z bliska ocenić tą słowacką architekturę widokową. 🙂
Wieża była 4-poziomowa, na dole było dłuższe zadaszenie pod którym znajdowały się ławki i stolik. Obok wieży znajdowała się niewielka wiata, pod którą również można byłoby się schować przed deszczem. Tylko nie było pod nią żadnych ławek – były tylko miejsca stojące. 🙂 Pomiędzy wiatą, a wieżą znajdowała się też latarnia zasilana solarem, w której na dole zamontowano gniazdko elektryczne – pewnie do ładowania komórek. Pobyliśmy tutaj tylko kilka minut i ruszyliśmy w dalszą drogę. Na niebie zaczęło przybywać chmur, które miejscami już były mocno rozbudowane. To oraz fakt, że była już prawie 10:30 sprawiło, że trzeba było „brać nogi za pas”.
Podczas dalszego marszu krajobraz się nie zmieniał – wciąż wszędzie rozciągały się rozległe łąki i pola z lekką domieszką skupisk leśnych. Wędrówkę takimi terenami można by było praktycznie całkowicie zaliczyć do udanych – szlak był bardzo widokowy, a wolne nabieranie wysokości sprzyjało niewielkiemu zmęczeniu. Niestety był jeden, ale dosyć znaczący minus – chodzenie po takich łąkach i polach sprawia, że wszelkiej maści ślepki i bąki są Tobą zainteresowane. Także cały czas koło nas coś latało i zazwyczaj trzeba było to zabijać. A trwało to praktycznie do momentu dopóki nie znaleźliśmy się w gęstym lesie pod Wielkim Kopcem.
O godzinie 10:43 zdobyliśmy Marsalkov Grun – tam dowiedzieliśmy się, że do Oszusa zostało nam tylko około trzech godzinek. 🙂 Na tym szczycie było więcej drzew, które skutecznie ograniczały widoki z kierunku północno-wschodniego. Kawałek dalej (niecałe 500 metrów) od wierzchołka natrafiliśmy na niewielką wiatkę, przy której była duża huśtawka oraz mały piramidalny domek dla dzieci z mini ścianką wspinaczkową. Na chwilę się tam zatrzymaliśmy, by w cieniu lasu odpocząć od coraz to dającego się we znaki słońca. Około 100 metrów dalej na skrzyżowaniu dróg znajdowała się ładna kapliczka z dwoma ławkami.
W tych okolicach spotkaliśmy pierwszych ludzi, którzy przemierzali nasz szlak na rowerach. Widząc ich od razu pomyślałem, że trasa którą podążamy nadaje się do tego w stu procentach – bo podjazdy niewielkie, droga szeroka i w miarę równa – nic tylko wsiąść na 2-kołka i jechać.
Około półtora kilometra od kapliczki położony był kolejny szczyt (Vlkov vrch), przez który prowadził nasz zielony szlak turystyczny. Dotarcie do niego zajęło nam 20 minut. Wędrowaliśmy tak jak i wcześniej głównie pośród łąk i pól na których nawet rosły ziemniaki. Po minięciu „Wilczego wierchu” widoki się bardziej wyostrzyły i było widać nasz główny cel – Oszus. Poza nim doskonale widoczne były również szczyty Małego i Wielkiego Kopca (którego zbocze wnet mieliśmy przecinać), jak również majaczące w oddali wielkie masywy Pilska i Babiej Góry. Niestety nie dało się za bardzo napawać tymi krajobrazami, bo ślepki i bąki tylko czekały na chwilę postoju. 🙂
Ruszyliśmy więc dalej i po minięciu kolejnego ze szczytów (Vlkov grúň) czekało nas nieco mocniejsze obniżenie terenu o mniej więcej 50 metrów. Po osiągnięciu przełęczy musieliśmy z kolei pokonać praktycznie w pionie 90 metrów, by znaleźć się na szerokiej drodze prowadzącej południowymi zboczami Wielkiego Kopca.
Zarówno Wielki, ale bardziej Mały Kopiec od zawsze mi się podobał i marzyło mi się zdobycie obydwu tych szczytów. Są one łatwo dostępne z Polski, bo położone są praktycznie zaraz przy granicy z naszym krajem. Jednak do tej pory nie udało mi się na nie wyleźć – może kiedyś wybierzemy się na nie od „naszej strony”.
Droga na której się znaleźliśmy, okrążała szczyt Wielkiego Kopca od południa i zachodu. Ten fragment trasy liczył praktycznie 2 kilometry i kończył się przy bardzo przyjemnej wiatce na skrzyżowaniu dróg pod Kaniówkami. Był to całkiem spory obiekt, pod dachem którego znalazłoby schronienie od deszczu lub burzy wielu turystów. Pod dużym dachem mieściło się kilka ławek oraz stoły. Zawsze sobie myślę widząc takie obiekty na Słowacji, że w Polsce jest ich ciągle za mało. Ten akurat znajduje się pół kilometra od granicznego szlaku nieopodal szczytu Kaniówki. Siedzieliśmy pod tą wiatą blisko pół godziny, zanim ruszyliśmy dalej w kierunku polskiej granicy.
Około godziny 13 znaleźliśmy się na granicznym szlaku, który zaprowadzić miał nas na szczyt Oszusa. Tak też się stało, ale najpierw doświadczyliśmy gwałtowniejszego nabierania wysokości (ok. 100 metrów) w drodze do Dzielonej Wody (słow. Prameň Delená voda). To miejsce które jest wododziałem Morza Bałtyckiego i Czarnego. Z jednej strony wody ze źródła Dzielonej Wody spływają na Słowację do Białej Orawy, która jest dopływem Wagu, a ten jest dopływem Dunaju, który wpada do Morza Czarnego. A z drugiej strony Dzielona Woda poprzez mniejsze potoki spływa do Soły, ta do Wisły, a Wisła kończy swój bieg w Bałtyku. Zresztą na miejscu znajduje się stosowana tablica o tym informująca. Jest ona głównie po słowacku, ale na dole znajduje się tłumaczenie na polski.
Ogólnie to miejsce jest dla mnie takie trochę mroczne i tajemnicze, ale na pewno jest ono warte uwagi, bo takie wododziały nie występują zbyt często w naszych górach.
Jeśli chodzi o czas to przy Dzielonej Wodzie byliśmy około 13:12, a wg znaków do Oszusa zostało nam pół godziny. A wyjście na tą górę jest dosyć wymagające jeśli chodzi o kondycję. Mianowicie trzeba tam pokonać około 100 metrów przewyższenia. Nie jest to może dużo, ale wyjście na Oszusa składa się z dwóch etapów: najpierw wychodzi się na pierwsze przewyższenie, potem jest chwilowe wypłaszczenie i nawet lekkie zejście, a następnie następuje właściwe zdobywanie wierzchołka Oszusa. Nam zdobywanie szczytu od Dzielonej Wody zajęło 23 minuty, więc wyrobiliśmy się trochę przed czasem.
Jeśli chodzi o turystów to z Oszusem jest zwykle tak, że zawsze na nim spotykamy jakichś ludzi. Nawet jeśli idziemy od Przełęczy Glinka czy od Przysłopa i po drodze mało kogo mijamy, to na Oszusie zawsze ktoś jest – jeszcze nie zdarzyło się by nie było tam turystów. Tego dnia było tam dużo ludzi co nas i tak mocno zdziwiło. Z racji zajętych miejsc do siedzenia poszliśmy leśną ścieżką do tabliczki z nazwą szczytu Oszusa. Ta jest trochę oddalona od szlaku – toteż liczyliśmy, że jak wrócimy, to jakaś ławka się zwolni. Nie do końca się to udało, ale po chwili czekania jedna z grup się zlitowała i opuściła wierzchołek góry.
Na górze siedzieliśmy około 10 minut i teraz przed sobą mieliśmy jedno z najbardziej ciężkich zejść w Beskidzie Żywieckim. Jest to praktycznie zejście tzw. „na krechę”, podczas którego obniża się wysokość praktycznie o 200 metrów na dystansie 800 metrów. Jest tam bardzo stromo i trzeba uważać by nie zjechać, dlatego my zawsze schodzimy z Oszusa nie ściśle szlakiem tylko trochę obok, pomiędzy drzewami, wykorzystując je do asekuracji.
Niecałe 20 minut później na Przełęczy pod Oszusem staliśmy już zadowoleni, że obyło się bez wywrotek. Dotarliśmy do miejsca, w którym ponownie musieliśmy skręcić na Słowację. W jej głąb prowadził żółty szlak kierujący nas w stronę Orawskiej Leśnej. Tyle, że my tym szlakiem zamierzaliśmy przejść niespełna pół kilometra.
Skręcając na Słowację początkowo podążaliśmy wąską i niemrawą ścieżynką przypominającą bardziej jakiś tatrzański nielegal, aniżeli beskidzki szlak turystyczny. Natomiast sytuacja zmieniła się nagle, bo już po około 160 metrach, gdy weszliśmy na bardzo szeroką i dobrze utrzymaną drogę leśną, która mocno kontrastowała z pierwszymi metrami żółtego szlaku. 300 metrów dalej od naszej „autostrady” odchodziła w lewo również szeroka leśna „ekspresówka”. To właśnie ją zamierzaliśmy wykorzystać, by ponownie znaleźć się w Zakamiennem.
Droga pod Oszusem, bo tak ją postanowiłem nazwać, również była tak samo szeroka jak ta poprzednia. Może nie była aż tak wyrównana, ale i tak szło nam się bardzo wygodnie. Obchodziła ona rozległy szczyt Oszusa najpierw od zachodu, a następnie od południa i południowego wschodu. W niektórym miejscach była konkretnie pozawijana, bo przechodziła przez wszystkie żleby opadające z tej góry. Oprócz lasu i drogi od czasu do czasu mijaliśmy jakiś paśnik, drewniany domek, a nawet coś co przypominało wiatę turystyczną.
Mniej więcej po przejściu półtora kilometra jedna z leśnym dróg odbijała mocno na północ i była konkretnie stroma – to prawdopodobnie ona prowadziła na szczyt Oszusa (była zresztą informacja że tam właśnie prowadzi). My jednak nie byliśmy nią zainteresowani i podążaliśmy dalej na wschód kierując się w stronę Kovalov Vrch’a (961 m).
Dalsza droga wiodła przez dosyć gęste lasy iglaste. Co jakiś czas pojawiały się na niej placyki, pewnie służące drwalom do gromadzenia ściętego drzewa. Co w sumie było trochę dziwne, bo skoro las był gęsty, to jacy drwale i jakie placyki – no chyba, że one służą do czegoś innego. 🙂 Nasza wycieczka teraz przeszła w tryb rekreacyjny, ponieważ nie musieliśmy się za bardzo wysilać, bo pomiędzy poszczególnymi mijanymi szczytami były bardzo niewielkie różnice wysokości. Ostatni z nich – Strakov vrch (978 m) był tylko o 17 metrów wyższy od Kovalov Vrch’a.
Ale ten odcinek trochę nam też zajął czasu, bo dopiero po blisko 2 godzinach od wyruszenia z Przełęczy pod Oszusem znaleźliśmy się podobnie na polach i łąkach otaczających wieś Zakamienne. Te niestety były licznie obsadzone ambonami myśliwskimi – a myśmy się zastanawiali czemu tu nie widać żadnej dzikiej zwierzyny. 🙁 Schodziliśmy jeszcze pół godziny, zanim dotarliśmy do pierwszych zabudowań tej urokliwej miejscowości. Dwa kilometry później osiągnęliśmy już centrum Zakamenne’go, skąd wkrótce wyruszyliśmy w niedaleką drogę do Bielska-Białej.