Babia Góra ze Slanej Vody
W ostatni dzień dłuższego niż zwykle weekendu pojechaliśmy na Słowację do Slanej Vody, by zdobyć stamtąd Babią Górę. Pogoda prognozowana na tej dzień przestawiała się wyśmienicie, dlatego chcieliśmy wykorzystać ją w stu procentach.
Około godziny 9:30 dotarliśmy w okolice niewielkiego parkingu, który znajdował się w pobliżu pomnika około 200 metrów poniżej Chaty Slaná Voda. Pomimo że już od rana słońce konkretnie oświetlało okolice to poranek był dosyć chłodny – czuć było nadchodzącą powoli najzimniejszą porę roku…
Tuż przy chacie na nieco jeszcze oszronionej łące pasło się niewielkie stadko owiec i krowa. Owcom z racji futra pewnie było cieplej niż krowie, ale ta wykorzystała swoją pozycję i ustawiła się w słońcu. 🙂
Po odbiciu w prawo na żółty szlak spotkaliśmy jeszcze gęsi, które ulokowane były za płotem, więc nie mogły się rozleźć po drodze. Potem przez dłuższą chwilę musieliśmy my nieco podkręcić tempo marszu, bo weszliśmy pomiędzy drzewa i tam zrobiło zdecydowanie zimniej – a podobnie jak krowa nie mieliśmy owczego futra.
Taka sytuacja trwała przez około 1,5 km kiedy to dotarliśmy do wielkiej polany, przy której były dwie wiatki turystyczne. Z lewej strony tej wielkiej łąki wpadała na nią droga, którą biegł niebieski szlak miedzygraniczny ze słowackiej Oravská’iej Polhora’y do Stańcowej położonej już w naszym kraju.
Nieco dalej znajdowały się zabudowania leśniczówki oraz budynek z ekspozycją Mila Urbana. W tym miejscu słońce już grzało na całego, więc było nam już ciepło – a dopiero teraz zaczynało się prawdziwie ostre podejście w kierunku szczytu. 🙂
Czyli można powiedzieć, że dopiero o godzinie 10:30 rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę na szczyt Babiej Góry. Jednak po szybkim pokonaniu niewielkiej łąki i zagłębieniu się w przerzedzony las nasz szlak ponownie poprowadził nas wypłaszczonym terenem.
Dopiero po przejściu około 1,5 kilometra i przejście przez mostek na potoku Bystrá zrobiła się konkretna kiepa, na którą trzeba było się wdrapać. W miarę jak pokonywaliśmy kolejne metry szlaku, doganialiśmy ludzi, który wcześniej od nas wyruszyli na Królową Beskidów. Jednak niewiele mieli do powiedzenie jeśli chodzi o nasze tempo, więc szybko większość z nich powyprzedzaliśmy.
Szczególnie na tym stromym podejściu mieli problemy z utrzymaniem odpowiedniego tempa – tam więc lewy pas był przez nas często używany. Wkrótce po pokonaniu prawie 200 metrów różnicy wysokości (od przejście przez mostek) dotarliśmy do niewielkiej wieży widokowej, która była mocno okupowana przez najmłodszych turystów. 🙂
Stamtąd szlak nieco zmniejszył stromiznę i prowadził już nieco łagodniej. Skierowaliśmy się do kolejnego szałasu, gdzie na dystansie 0,5 km pokonaliśmy tylko 100 metrów przewyższenia. Od tego miejsca znowu zrobiło się nieco stromiej, ale tylko na dystansie niecałych 500 metrów. Potem szlak przeszedł w przyjemny lekko nachylony trawers, po którym szło się już jak po stole.
Kolejne 700 metrów czyli dystans do kolejnego szałasu upłynęło nam bardzo rekreacyjnie. Szałas ten jest jak mini schronisko, bo można w nim przenocować na podwyższeniu tuż pod dachem. To świetne miejsce dla każdego kogo zastały trudne warunku pod szczytem Babiej Góry.
Nawet nie będę pisał na temat widoków które rozpościerały się już od jakiegoś czasu za naszymi plecami. Pomimo lekkiego zamglenia było widać wszystkie najbliższe słowackie pasma górskie, takie jak: Tatry, Niżne Tatry, Góry Choczańskie, Wielką Fatrę i Małą oraz Beskidy Orawskie z Pilskiem i Mechami na czele.
Na uwagę zasługuję również fakt, że byliśmy już blisko Diablaka, a praktycznie nic nie wiało, co się na Babiej bardzo rzadko zdarza. Było bardzo ciepło, bo na niebie nie było żadnych chmur i słońce mogło pokazać pełnie swoich możliwości. 🙂
Kolejne 700 metrów od super szałasu do miejsca, w którym żółty szlak gwałtownie skręca na północ w kierunku szczytu Diablaka pokonaliśmy w bardzo dobrym czasie. Tym samym już o 12:30 znaleźliśmy się w miejscu, w którym zamierzaliśmy na chwilę opuścić znakowany szlak turystyczny.
Te 350 metrów – bo tyle liczyło to bezszlakowe przejście – jeszcze bardziej nam się spodobało, bo przypominało nasze bezszlakowe wycieczki po Tatrach – co mnie wcale nie dziwiło w końcu Babia Góra nosi cechy tatrzańskiego szczytu.
Po pięciu minutach byliśmy już na kamiennym podeście, który został wzniesiony na ruinach Schroniska Beskidenverein (niemieckiej organizacji turystycznej). W tym miejscu znajdują się również tablicę z fotografiami przedstawiającymi jego wygląd. Moim zdaniem było ciekawe i w przyjemnym miejscu, po tuż obok wypływa Głodna Woda, więc był do niej dobry dostęp. Ale wiadomo, że w dzisiejszych czasach w Parku Narodowym na takiej wysokości ciężko by mu było przetrwać.
15 minut później zdobyliśmy szczyt Diablaka, na którym było mnóstwo turystów. Wszyscy wykorzystywali zresztą tak jak my tą wspaniałą pogodę i się opalali w tym jesiennym słońcu. My też przysiedliśmy sobie na chwilę w nieco ustronnym miejscu położonym nieco niżej od wierzchołka.
Nie wiem ile tam dokładnie spędziliśmy czasu, ale pewnie za mało. Nasza decyzja o wyruszeniu w dalszą drogę była bardzo nagła, ponieważ podjęta w bardzo szybkim tempie. Mianowicie jak sobie tak siedzieliśmy to naglę usłyszałem głoś jakieś chłopaka, który mi zasugerował że ktoś sprawdza na szczycie bilety. Odwróciłem się…, a tu dwóch gości w żółtych kamizelkach łażą po szczycie i podchodzą do każdego.
Za długo żeśmy się nie zastanawiali co zrobić, po prostu szybko się spakowaliśmy i szerokim łukiem ich obeszliśmy i skierowaliśmy się do zejście z góry. Trochę to dziwne zagranie z tym sprawdzaniem biletów, bo niektórzy tak jak i my wychodzili na szczyt ze Słowacji, a tam nikt nie karze kupić biletu do parku – bo go tam nie ma. Granica Parku Narodowego stanowi granicę naszych państw, więc dopiero po jej przekroczeniu podlega się pod kontrolę biletów. Z kolei szlak graniczny biegnący z Diablaka przez przełęcz Bronę i dalej w kierunku Małej Babiej Góry przebiega granicą parku narodowego, więc jak dla mnie wbicie nam jakiejś kary byłoby nieporozumieniem.
Ale woleliśmy nie ryzykować i ruszyć ze szczytu wcześniej niż powinniśmy. O godzinie 13:15 byliśmy już w drodze w kierunku Brony. Schodziliśmy ze szczytu nieco inną drogą i pierwszy raz natrafiliśmy na ciekawy kamienny stół, którego nigdy nie widziałem, a byłem tu już parę razy.
Tuż przed 14 minęliśmy Bronę i ruszyliśmy od razu na Cyl. 10 minut później znów ponownie siedzieliśmy tym razem na mniejszej z Babich Gór. 🙂 Tam mieliśmy półgodzinny chillout, którego na szczęście nam nikt nie zmącił. Dojście do auta zajęło nam 1:45, ale była to bardzo przyjemna wędrówka, zresztą taka sama jak cała ta wycieczka, na co wpływ miała na pewno cudownie słoneczna listopadowa aura. 🙂