Śnieżnica, Ćwilin
Ostatniego dnia pobytu w Mszanie Dolnej postanowiliśmy zdobyć dwa wybitne szczyty Beskidu Wyspowego – Śnieżnice i Ćwilin. Tak jak i poprzedniego ponownie do realizacji naszego planu wykorzystaliśmy transport publiczny. Podjechaliśmy busem do Kasiny Wielkiej i stamtąd tak naprawdę rozpoczęliśmy naszą trasę turystyczną.
Plan naszej wycieczki zakładał zdobycie Śnieżnicy z Kasiny Wielkiej, zejście na Przełęcz Gruszowiec, wyjście na Ćwilin i zejście przez Czarny Dział do Mszany Dolnej.
Już po godzinie 9 rano dotarliśmy do Kasiny Wielkiej, skąd rozpoczęliśmy solidne (80 metrów) podejście do górnej części miejscowości – tam gdzie zlokalizowana jest stacja kolejowa. Podczas tego podejścia przechodziliśmy koło noclegów u Michała, w których to nocowaliśmy w 2020 roku podczas przechodzenia Małego Szlaku Beskidzkiego.
Stacja kolejowa w Kasinie Wielkiej, jak i cała linia nr 104 (Chabówka – Nowy Sącz) jest normalnie nieczynna i tylko od czasu od czasu wykorzystywana do przejazdów pociągów retro. Jednak jakiś czas temu dzięki inwestycji kolejowej „Podłęże Piekiełko” jest szansa, że wrócą tutaj regularne pociągi. Trzymam mocno kciuki, by się to w końcu udało, bo chciałbym kiedyś przyjechać tutaj pociągiem.
Dotarcie do PKP Kasina Wielka zajęło nam około 20 minut. Po obfotografowaniu budynku stacji, torów i wyciągu podeszliśmy w jego stronę. Odchodziła tam polna droga, którą weszliśmy w las i dotarliśmy do trasy rowerowej. Z jej pomocą w pół godziny wytargaliśmy do górnej stacji wyciągu. Mieliśmy mnóstwo szczęścia, bo jak tylko tam doszliśmy, to trasą tą zaczęły zjeżdżać spore grupy rowerzystów. Wcześniej zauważyliśmy, że ruszył wyciąg, ale nie spodziewaliśmy się, że jadą nim takie tłumy rowerzystów. 🙂
Choć akurat jeśli chodzi o dużą ilość zjazdowców to ja się cieszę, że mają oni gdzie jeździć, bo takich miejsc jest ciągle w naszym kraju mało. Wyciąg też ma większą racje bytu – w zimie używają go głównie narciarze, a w lecie rowerzyści – zjazdowcy.
Górna stacja wyciągu znajduję się około kilometra od wierzchołka Śnieżnicy, także musieliśmy jeszcze trochę podejść (130 metrów). Ten fragment ciężko mi się pokonywało, nie wiem może dlatego że był za płaski. 🙂 Dojście na szczyt zwieńczony drewnianym krzyżem zajął nam 20 minut.
Była tam też tabliczka informująca o polanie widokowej położonej około 150 metrów na północ od szczytu. Nie zwlekając ruszyliśmy w jej kierunku i po dosyć stromym zejściu szybko się na niej znaleźliśmy. Posiadała ona bogate walory widokowe.
Na chwilę tam posiedzieliśmy (ok. 15 minut) do czasu kiedy przyszła tam większa grupa turystów. Ogólnie turystów na Śnieżnicy było sporo, jeśli zaliczyć do nich zjazdowców i normalnych piechurów.
Aby zejść ze szczytu wykorzystaliśmy przez chwilę drogę leśną, która wpadała na niebieski szlak prowadzący na Przełęcz Gruszowiec. To było dosłownie 400 metrów pozaszlakowego łażenia, dzięki czemu ominęliśmy grupy kolejnych turystów uderzających na szczyt Śnieżnicy od południa.
40 minut zajęło nam zejście na przełęcz przez która przechodzi DK 28 (Droga Krajowa nr 28) łącząca małopolski Zator i podkarpacką Medyką. Znajduję się również tutaj Bar pod Cyckiem, który stanowił idealne miejsce do napicia się kawy i ochłodzenia się lodami. Te 20 minut przerwy było bardzo przydatne przed – zapowiadającym się na bardzo ostre – podejściem na Ćwilin.
Początkowo musieliśmy około 150 metrów wędrować wzdłuż krajówki, by ją w dogodnym miejscu przekroczyć i rozpocząć właściwe podejście niebieskim szlakiem na szczyt Ćwilina. Z początkowej jego fazie bardzo zachęcająco prezentował się duży masyw Łopienia, na którego podczas tego pobytu, nie udało nam się wejść.
Wyjścia na Ćwilin zajęło nam poniżej godziny, ale pokonanie prawie 400 metrów różnicy wysokości na dystansie niecałych 2 kilometrów musi trochę zmęczyć. O ile na Śnieżnicy było sporo ludzi, to tutaj było ich bardzo dużo – byli w zasadzie wszędzie. Leżeli, opalali się i relaksowali, a także pichcili coś na ogniu. Pogoda była idealna to tego typu biesiad, więc się im nie dziwie, że tak ochoczo zawitali na Ćwilinie, na którym znajduje się obszerna Polana Michurowa. Roztaczają się z niej bardzo rozległe panoramy od Babiej Góry na zachodzie, po Tatry na południu.
My również tutaj urządziliśmy sobie półgodzinny relaks, ale trochę poniżej szczytu, w mniejszym skupisku ludzi. O godzinie 13:30 nadeszła pora by ruszać w dalszą drogę, bo wg tabliczek znakowych do Mszany Dolnej mieliśmy jeszcze 2,5 godziny marszu.
Początkowe zejście z Ćwilina było bardzo atrakcyjne widokowo, bo zbocze to porasta jeszcze niewielki las więc Luboń Wielki, Szczebel i Lubogoszcz z Beskidem Żywieckim na horyzoncie prezentowały się wyśmienicie.
Po wejściu do lasu ze szlaku zrobił się tradycyjny szlak beskidzki. Dopiero po około godzinie dotarliśmy do przerzedzeń w drzewostanie, w wyniku którego widoki znów powróciły. To właśnie mniej więcej w tym miejscu spotkaliśmy kolejnego – tym razem bardzo małego – zaskrońca, który uciekał przed nami do kałuży.
Około trzeciej po południu osiągnęliśmy Czarny Dział i tutaj również zrobiliśmy krótką przerwę. Akurat dobrze się złożyło, bo chwilę potem po naszym szlaku przejechał krosowiec na dużej prędkości.
Za Czarnym Działem szlak prowadził bardziej już polanami aniżeli lasem, więc widoki były konkretne. Natomiast my zbliżając się powoli do naszej miejscowości chcieliśmy jeszcze wdrapać się na dwie pobliskie górki: Wsołową i Grunwald.
Kiedy w końcu nasz szlak przechodził koło szczytu Wsołowej i prowadziła w jego kierunku wyraźna polna droga to niezwłocznie tam odbiliśmy. Natomiast gdy kawałek wyżej pojawiły się już tabliczki: „Teren prywatny – wstęp i wjazd wzbronione”, to porzuciliśmy pomysł zdobycia tej górki. Nie wiem czy słusznie, ale przy ewidentnych tabliczkach nie lubię chodzić po czyiś terenach prywatnych.
Z Grunwaldu też wyszły nici, bo w przeciwieństwie do Wsołowej, nie natrafiliśmy na żadną ścieżkę, która podprowadziła by nas pod tą górę. Ale wiemy że z drugiej strony na mapach widnieją jakieś drogi, więc jak tu jeszcze kiedyś zawitamy to i Grunwald zdobędziemy z innej strony.
O godzinie 16:30 znaleźliśmy się już w Mszanie nad Mszanką i po raz kolejny Asia miała opory by pokonywać rzekę za pomocą betonowych stopni. Na szczęście do przejścia zmobilizowała ją zakonnica, która chwilę przez nami w taki sam sposób przeprawiała się na drugi brzeg.
Po pokonaniu rzeki zawitaliśmy jeszcze na chwilę do Parku Krasińskich, pokonaliśmy tory na ulicy Fabrycznej i tym samym znaleźliśmy się w centrum miasta. Tak zakończyła się nasza trzydniowa mszańska przygoda z górami Beskidu Wyspowego. Bardzo nam się tu podobało i myślę, że za jakiś czas tutaj wrócimy, by zdobyć pozostałe „wyspy”. 🙂