MSB: Leskowiec – Bielsko-Biała Straconka
Zazwyczaj na początku tych opisów piszę, jak minęła nam noc. Tutaj muszę napisać, że nam się dłużyła, bo mieliśmy oboje potężne problemy ze spaniem. Nie wiem czy była to wina tego gościa, który z nami spał w pokoju, czy nieotwartego okna – było tam strasznie duszno – a okno nie dało się uchylić, tylko trzeba było go otworzyć na oścież. 🙂 W każdym razie musieliśmy szybko zapomnieć o tej nocy, bo czekała nas tego dnia konkretna wyrypa…
A Potrójna wydawała się być tak blisko
Po 6 rano wstaliśmy cicho z łóżek, by nie obudzić pokojowego współtowarzysza i po szybkim spakowaniu wymsknęliśmy się ze śpiącego Leskowca. Pani właścicielka również już nie spała i na odchodne proponowała nam wrzątek, ale my jej grzecznie podziękowaliśmy. 🙂
Ruszyliśmy w drogę przy lekko świecącym słońcu i już po 13 minutach (tuż przez godziną 7) podziwialiśmy poranne widoki ze szczytu Leskowca. Tam już nie było tak jasno, jak przy schronisku, ale mroczne zdjęcia również mają swój urok.
Kolejne punkty na trasie czyli Przełęcz Beskidek, Potrójna (nie ta docelowa) czy szczyt Na Beskidzie osiągaliśmy w miarę dobrym czasie. Wiem, że na tym ostatnim byliśmy o 7:37. Z okolic tego szczytu, jak również i wcześniej pomiędzy drzewami widoczna była ta właściwa Potrójna. 🙂
Marzyliśmy o kawie, która dopiero na nas czekała na Potrójnej, o której Asia wieczorem rozmawiała z właścicielem Chatki na Potrójnej. 🙂 Miała nadzieję, że będziemy tam szybko, ale okazało się, że Potrójna wcale nie leży tak blisko Leskowca (wg naszych obliczeń jest od niego oddalona o równe 9 km).
Szlak ten przemierzaliśmy już wielokrotnie i w tym upatrywaliśmy swoich szans na przejście tak długiego dystansu, po nieprzespanej nocy. Dojście do Smrekowicy i skrzyżowania pod Mladą Horą (Anula) (8:00) poprawiło nam nastroje, gdyż wiedzieliśmy że połowę drogi mamy już za sobą.
Na odcinku pomiędzy Anulą, a Łamaną Skałą spotkaliśmy pana, który szedł w kierunku Leskowca. Zaczepił Asię, która szła z przodu i zaczął się wypytywać gdzie idzie, itp. Gdy ja do nich dotarłem to prowadzili już ożywioną dyskusję. Okazało się, że pan (ponad 70-letni), chodzi często po górach i równie często maszeruje Małym Szlakiem Beskidzkim, na którego pokonanie przeznacza 4 dni. Ta informacja podziałała na nas bardzo mobilizująco. Wcześniej mieliśmy plan „B” i gdyby coś nie wyszło lub bylibyśmy za bardzo zmęczeni – wówczas mieliśmy zakończyć tego dnia naszą przygodę na zaporze w Porąbce. Ale dowiedziawszy się, że pan 70-letni robi MSB w 4 dni (a nie tak jak my w 5) postanowiliśmy, że tego dnia dotrzemy do Straconki.
Około 8:25 osiągnęliśmy już górną stacje wyciągów na Czarnym Groniu w Rzykach Praciakach. Znajdowały się tam też owce, które przez bace były gdzieś prowadzone. Pięć minut później mijaliśmy już Przełęcz na Przykrej z możliwością zejścia do Chatki pod Potrójną oraz do Zbójnickiego Okna.
10 minut później przemknęliśmy przez Przełęcz Zakocierską i byliśmy już na prostej drodze na kawowy popas. Co prawda podejście pod Potrójną trochę dało nam w kość, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo.
O 9 mogliśmy wreszcie zamówić kawę i zajadać się drożdżówkami kupionymi poprzedniego dnia na rynku w Zembrzycach. W Chatce na Potrójnej panowała jak zwykle bardzo miła atmosfera, dlatego jeszcze bardziej żałowaliśmy, że ostatni nocleg spędziliśmy na Leskowcu. 🙂
Pozytywna energia
Pół godziny trwało nasze kawowanie na Potrójnej i o 9:30 skierowaliśmy się już w stronę Przełęczy Kocierskiej. Dotarliśmy tam w niecałą godzinę. Po drodze jednak zatrzymywaliśmy się kilka razy na borówki w okolicy Kiczery i Roczenki. Pogoda dopisywała, świeciło słońce i zrobiło się już bardzo ciepło.
W okolicy zajazdu Kocierz przekroczyliśmy granicę województwa śląskiego i od razu ogarnęła nas pozytywna energia. 🙂 Była 10:30 i przez 10 minut tam odpoczywaliśmy pożerając jabłka i wpatrując się w popisy dzieciaków na parku linowym. O dziwo nie było tam tłumów ludzi a wiemy, że to zjawisko bardzo często tam występujące.
Szczerze mówiąc ta pozytywna energia wcale nie musiała być traktowana sarkastycznie. Przełęcz Kocierska znajdowała się mniej więcej około 13 km od zapory w Porąbce. To też rzeczywiście mogliśmy się powoli cieszyć, bo cel był coraz bliżej, a znajome okolice pomagały nam zachować spokój i odpowiednią motywację do dalszego marszu.
Beskid i Przełęcz Szeroką osiągnęliśmy bardzo szybko (15 minut), natomiast męcząca wspinaczka na Kocierz to było kolejne 20 minut wędrówki. Widoki z Kocierza były mocno ograniczone, ale Babia Góra prezentowała się z niego okazale.
Kolejnym przystankiem na drodze była Przełęcz Przysłop Cisowy, z której wg znaków na Żar szło się tylko 1:10 h. My jednak wiedzieliśmy co jest po drodze – ostre podejście pod Kiczerę. Wpierw jednak musieliśmy przejść obok ruin szałasu kamiennego, pokonać północno-wschodnie zbocze Wielkiego Cisownika, zachodnie Cisowej Grapy Północnej oraz Przełęcz Isepnicką.
Na szczycie Kiczery przy wiatce było, jak zwykle dużo ludzi, więc my usiedliśmy sobie trochę niżej na bardzo ładnej ławce z mocno wyrzeźbionym napisem: PTTK. 🙂
Po chwili schodziliśmy już z Kiczery wpatrując się w pięknie wyglądający zbiornik na górze Żar. O 13:25 siedzieliśmy już na wygodnej trawce na szczycie Żaru popijając smaczną kawkę. 20 minut trwała nasza sjesta. W sumie to dobrze się stało, że tam trochę odpoczęliśmy, bo zejście czerwonym szlakiem z Żaru wcale nie jest łagodne. Ja tymi stromszymi miejscami usiłowałem zbiegać, by najmocniej jak się da odciążyć kolana. Asia szła zdecydowanie wolniej, bo nie chciała się wywalić. Tym sposobem dotarliśmy najpierw do słupów wysokiego napięcia, a potem do przysiółku Łaski, o którym było swego czasu głośno za sprawą czynnego osuwiska ziemi.
Grupa Chrobaczej Łąki
Zapora w Porąbce o godzinie 14:30 była ostatnim przyjemnym miejscem przed decydującą wspinaczką na Chrobaczą Łąkę. To właśnie w tym miejscu mieliśmy pierwotnie zakończyć nasz ostatni dzień marszu, ale po spotkaniu pewnego pana w okolicach Łamanej Skały stwierdziliśmy, że damy radę tego dnia dotrzeć na koniec MSB do Straconki.
Asia już od Leskowca ze zgrozą w głosie opowiadała, że tam będzie najgorzej. Bo musimy zejść z Żaru (761 m n.p.m.) na zaporę (320 m n.p.m.) i potem znowu na Chrobaczą (828 m n.p.m.). Ja jednak byłem większym optymistą. Wyobrażałem sobie, że jednak damy radę się na tyle zmotywować, by pokonać ten konkretny, ale jakże dobrze nam znany teren górski. Aczkolwiek różnica wysokości robiła wrażenie, tym bardziej po tylu kilometrach za nami, ale naprawdę zależało nam na dojściu tego dnia do Bielska-Białej.
Tabliczki nad zaporą wyrokowały o tym, że dopiero za 4:15 h będziemy w Straconce. Mnie się to wydawało trochę za długo, no ale w sumie to nie wiedziałem czego można się spodziewać na ostatnich kilometrach najdłuższego odcinka Małego Szlaku Beskidzkiego. Co prawda z ponad 40 km całej trasy, pozostało nam jedynie około 13 km, ale czasem te ostatnie kilometry bywają najtrudniejsze.
Po szybkim przejściu wzdłuż drogi wojewódzkiej 948, żwawo odbiliśmy w lewo i zagłębiliśmy się w zasolnickie lasy. Początek był najgorszy, bo tam już na starcie trzeba pokonać różnice prawie 200 metrów wysokości, by dojść do dużej polany położonej na zachodnim zboczu Zasolnicy (555 m n.p.m.).
Z kolei od tej polany do głównego grzbietu brakuje kolejnych 150 metrów przewyższenia. Osiąga się go w bliskim sąsiedztwie Bujakowskiego Gronia, który ma już blisko 750 metrów wysokości. Zważywszy na fakt, że Chrobacza Łąka (828 m n.p.m.) mierzy niewiele więcej, to ten etap wycieczki nie był już tak wymagający, jak wcześniejszy. Wprawdzie akurat zaczął tam padał deszcz, ale był to typowo letni, przelotny opad.
Z okolic Bujakowskiego Gronia do Chrobaczej Łąki szliśmy około 40 minut. Nie była to ciężka wędrówka, może poza końcowym podejściem, które rozpoczyna się w okolicy pojawienia się szlaku papieskiego. Tam trzeba na krótkim odcinku podejść 30 metrów, potem jednak zbocze się wypłaszcza. Po drodze spotkaliśmy dwóch turystów, od których dowiedzieliśmy się, że schronisko jest czynne i od razu pojawiły się w naszych głowach obiadowe marzenia. 🙂
O 16:10 doszliśmy do schroniska. Tam mogliśmy zjeść pełen obiad i popić go pyszną herbatą z cytryną. Zaczęło konkretnie padać, na szczęście była tam rozwieszona plandeka, która chroniła przed deszczem. Spędziliśmy tam około godziny, w której ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z Markiem (gospodarzem schroniska). Marek zwrócił nam uwagę na wiele aspektów związanych z prowadzeniem schroniska w górach. Mówił m.in. o wodzie, której jest coraz mniej, o śmieciach, których jest coraz więcej (a wywózka coraz droższa), o noclegach, które podczas pandemii odbywają się na specjalnych zasadach, itd. Było to bardzo owocne spotkanie i cieszę się, że ktoś nam to powiedział, gdyż chodząc po górach człowiek nie zwraca na te rzeczy uwagi. Po tej rozmowie wiemy już, że nie należy narzekać np. na zbyt duże ceny noclegów w schroniskach. Przez to trochę inaczej popatrzyłem na panią z Leskowca. 🙂
Straconka
Wspaniale się Marka słuchało, ale niestety wybiła godzina 17 i musieliśmy się zbierać w dalszą drogę. Ta już nie była ciężka – do pokonania zostały jedynie Groniczki (najwyższy szczyt pasma), Gaiki oraz Czupel (ale nie ten najwyższy w Beskidzie Małym).
O 17:20 byliśmy już przy kapliczce na Przełęczy U Panienki. Na szczęście po zimowym akcie wandalizmu nie było już śladu i kapliczka wyglądała bardzo ładnie. Wyjście na Groniczki to był najtrudniejszy moment podczas wędrowania w kierunku Bielska.
O szóstej po południu staliśmy już na Gaikach, a piętnaście minut później na niewielkiej platformie widokowej, z której roztacza się dosyć rozległy widok na Bielsko i Czechowice. Kolejne minuty upłynęły nam na spokojnym dotarciu do zabudowań Straconki.
Dokładnie o 18:50 znaleźliśmy się pod kościołem w Straconce i zakończyliśmy Mały Szlak Beskidzki – pierwszy długodystansowy szlak, z którym się postanowiliśmy zmierzyć. Możliwe, że kolejnym będzie Główny Szlak Beskidzki, ale na to trzeba poczekać i dobrze to przemyśleć, bo to zupełnie inna półka (i bajka). 🙂