Koskowa Góra
Już od pewnego czasu, gdy spoglądaliśmy na wirtualne mapy Beskidów to widzieliśmy, że poważne zaległości w chodzeniu po górach mamy w okolicy Makowa Podhalańskiego. Co prawda pamiętam, że kiedyś zdobywaliśmy Mioduszynę, ale poza nią to tam w ogóle nie bywaliśmy. Nadszedł więc odpowiedni moment, by nadrobić zaległości.
Plan wycieczki, a w zasadzie wyprawy, po dotarciu do centrum Bieńkówki przedstawiał się następująco: Bieńkówka (kościół) – Koskowa Góra – Parszywka – Kotoń Zachodni – Trzebunia – Sularzówka – Trzebuńska Góra – Babica – Babica Zachodnia – Bieńkówka (kościół)
Planowana trasa liczyła ponad 30 km. Sporo, ale mierzyliśmy się już z takimi dystansami, więc nas to tak strasznie nie odstraszyło. Problem polegał na tym, że kompletnie nie znaliśmy terenu, a to duży minus, szczególnie gdy planuje się taki maraton. 🙂
W Bieńkówce byliśmy dosyć późno, bo dopiero coś koło godz. 9. Auto zaparkowaliśmy koło kościoła. Kolejne minuty pobytu w tej miejscowości spędziliśmy na wędrowaniu wzdłuż drogi do niebieskiego szlaku prowadzącego w stronę naszego pierwszego celu – Koskowej Góry.
Następnie opuściliśmy główną drogę prowadzącą przez wieś, by poprzez łąki i lasy udać się w kierunku Pasma Koskowej Góry. Po drodze spotkaliśmy grupę młodych ludzi z psami, którzy schodzili już z góry. Trochę ta wędrówka dała nam się we znaki ponieważ było już bardzo ciepło, a szlak piętrzył się niemiłosiernie. W pewnym momencie przy jednej z licznych kapliczek wykorzystaliśmy obecną tam ławkę, do krótkotrwałego odpoczynku.
Gdy dotarliśmy do polany, przez którą przebiegał żółty szlak, ujrzeliśmy dużą kapliczkę, do której można było nawet wejść. W środku było dużo miejsca i od razu pomyślałem sobie, że takie kapliczki są idealne do schronienia np. przed nadciągającą burzą. Na razie jednak na żadną się nie zapowiadało, więc nie musieliśmy się tam chować. 🙂
Wierzchołek Koskowej Góry był doskonale widoczny z okolic kapliczki, więc wiedzieliśmy gdzie musimy uderzać. Pod górą położone było niewielkie osiedle, przez które musieliśmy przejść. Oczywiście mieliśmy bliskie spotkanie z małym psem, który wyjątkowo się nas nie bał i podchodził bardzo blisko nóg – musieliśmy uważać by nas nie chapnął. 🙂
Na szczycie Koskowej Góry był patriotyczny słupek, na który Asia próbowała wyleźć, a także gustownie umiejscowiona na brzozie tabliczka z podpisem nazwy szczytu.
Odpoczywaliśmy tam około 15 minut, wtedy to pojawiło się na górze kilka osób. Zapewne stalibyśmy tam nieco dłużej, gdyby nie to, że na samym szczycie nie było się za bardzo gdzie schować przez palącym słońcem. Postanowiliśmy, że będziemy z góry schodzić inną drogą – tym samym przeszliśmy w okolicach nadajnika i boiska, by zejść polną drogą pośród wielu grządek ziemniaków, w okolicę kapliczki. Z okolic pól ziemniaków bardzo dobrze było widać Pasmo Babicy, którym zamierzaliśmy wracać do Bieńkówki oraz położoną pod Lanckorońską Górą – Lanckoronę.
Następnie ponownie musieliśmy przejść obok wielkiej kapliczki, by spokojnie skierować się żółtym szlakiem w stronę Parszywki. Ta kolejna góra w rzeczywistości była zdecydowanie dalej, niż mi się to na początku wydawało. Jednak, gdy się już tam znaleźliśmy to można było z niej podziwiać Koskową Górą oraz bardzo ciekawy budynek, który był jeszcze w budowie.
Kolejne metry to wędrówka pośród zielonych pól, zejście wschodnimi zboczami Parszywki w kierunku kolejnego, górskiego osiedla, a w końcu zagłębienie się w gęstym lesie. Również pośród drzew szlak tracił konkretnie na swojej wysokości, nad czym szczerze ubolewaliśmy.
To tam pośród drzew spotkaliśmy parę turystów z psem, którzy mnie zaczepili, by dowiedzieć się skąd i dokąd wędrujemy. Pani była bardzo obeznana w tych stronach, bo mieszkała w sąsiedniej miejscowości. Ja wręcz przeciwnie – niewiele wiedziałem, jedynie tylko to skąd i dokąd idziemy – a przynajmniej jak chcemy iść.
Nawet tutaj w lesie upał już konkretnie dawał nam się we znaki. To właśnie mniej więcej w tych okolicach w mojej głowie zaczęły pojawiać się pierwsze wątpliwości co do wykonania całego planu trasy. 🙂
Tereny Beskidu Makowskiego, a w zasadzie Beskidu Myślenickiego bardzo nam się podobały pod względem ciszy i spokoju na szlaku, bo poza kilkoma ludzi na Koskowej Górze i wspomnianej wcześniej parze, nikogo tu nie spotkaliśmy.
Czas biegł nieubłaganie, a my cały czas nie mogliśmy dotrzeć do Kotonia Zachodniego – szczytu w okolicach którego mieliśmy zmieniać szlak na zielony, by nim dotrzeć do Sularzówki położonej w Paśmie Babicy. Zanim to jednak nastąpiło minęliśmy masę przeróżnych łąk, linię wysokiego napięcia, a także budynek z szerokim tarasem, który również zapewniał ewentualną ochronę przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi.
Na Kotoniu Zachodnim znaleźliśmy się dopiero około 13:30, co było dla nam dużym niepowodzeniem, ponieważ liczyliśmy, że to pasmo pokonamy w znacznie szybkim czasie. Już kawałek wcześniej, odpoczywając przy drodze i podziwiając bardzo ładnie wyglądające drewniane domki, podjęliśmy decyzję, że skracamy dzisiejszą wycieczkę i nie idziemy na Sularzówkę, tylko schodzimy do Trzebuni i asfaltem wracamy do Bieńkówki.
Asia jeszcze w aplikacji mapy.cz wyczaiła ciekawą drogę leśną, więc po pierwsze nie musieliśmy schodzić zabłoconym zielonym szlakiem do Trzebuni, a po drugie konkretnie skracaliśmy sobie drogę powrotną do Bieńkówki. Droga ta pomimo, iż była bardzo szeroka i równa, to była na tyle dzika, że tuż za pierwszym zakrętem natrafiliśmy na wyluzowanego lisa. Zwierzak zupełnie się nas nie spodziewał, bo dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że jacyś ludzie go obserwują i zbliżają się do niego. Wtedy dopiero czmychnął w krzaki. 🙂
Poza liskiem, na naszej drodze zejściowej z Kotonia Zachodniego, trafiliśmy również na bardzo okazałego padalca.
Dopiero przed 15 wyszliśmy z lasu i naszym oczom ukazało się Pasmo Babicy oraz trzebuńskie zabudowania. Po dotarciu do głównej drogi, marzyliśmy o otwartym sklepie i zimnych lodach. Wkrótce nasze pragnienia zostały ugaszone, gdy siedząc w sklepowym cieniu zajadaliśmy się podwójnymi lodami.
Teraz czekał nas ostatni – jak się potem okazało – najbardziej męczący etap naszej wycieczki czyli przejście drogą z Trzebuni do Bieńkówki. Chwilę po ochłodzeniu się lodami wędrowało się nawet miło, ale z każdym metrem przyjemny lodowy chłód, został sukcesywnie wypierany przez mocno piekące tego dnia słońce. Tak więc większą cześć drogi szliśmy z dużym trudem to też korzystaliśmy z miejsc, w którym mogliśmy na chwilę stanąć w cieniu. Takimi miejscami były na pewno przystanki autobusowe, więc powiedzenie, że pokonaliśmy tą część trasy od przystanku do przystanku, nie jest przesadą. 🙂
Gdy w końcu dotarliśmy do centrum Bieńkówki to kupiliśmy sobie jeszcze po radlerze 0%, by się schłodzić przed wejściem do rozgrzanego auta. Oczywiście z racji tego, że Bieńkówka jest położona blisko Suchej Beskidzkiej, to nie omieszkaliśmy zahaczyć o kebab Barbados, by tam spożyć pyszną kolację. 🙂