Maja e Fazlis, Bora, Maja e Borit, Ćemena

W końcu przyszła środa 21 sierpnia i znów razem z grupą ruszyliśmy w góry – tzn. my tak bardzo się za nimi nie stęskniliśmy jak oni, bo poprzedniego dnia również w nich byliśmy. Grupa natomiast odpoczywała w Plav’ie zwiedzając i zażywając kąpieli w Plavsko Jezero.
Tego dnia po śniadaniu również czekały na nas terenówki, które miały nas podwieźć do Vusanje, z którego za pomocą kawałka szlaku prowadzącego w kierunku Kolat, mieliśmy dostać się na niewielkie pasemko, biegnące od przełęczy Qafa Borit i dochodzące poprzez wioskę Koljenoviće do Gusinje. Tak więc auta miały nas zawieźć rano do Vusanje, a my sami mieliśmy z niego wrócić przez góry do hotelu.
Jednak chyba z racji tego, że Adam miał bardzo dobre układy z szefem tych autek, to zamiast podjechać do centrum Vusanje, wywiozły nas one aż do katunu Fuš Sirma znajdującego się na wysokości 1560 m n.p.m. przez co zaoszczędziliśmy duży kawał drogi. Nie wszystkim się to jednak spodobało i co ciekawe to nie o nas chodziło 🙂 My nie mieliśmy nic przeciwko temu, bo i tak mieliśmy na ten dzień zaplanowaną bardziej rozbudowaną trasę od naszej grupy.


Mianowicie zamiast iść od razu szlakiem na Borę, chcieliśmy jeszcze zahaczyć o Maję e Fazlis – szczyt położony w dosyć bliskim sąsiedztwie Dobrej Kolaty. Oczywiście nasz przewodnik Adam był o tym poinformowany i gdy tylko przyjechaliśmy na miejsce i ludzie zaczęli już rzucać się na katunową kawę i sery, to my zaraz przypomnieliśmy mu o naszej samotnej misji. Była godzina 9:15 kiedy ruszyliśmy już sami w kierunku przełęczy Bora.

Początkowa droga wiodła identycznie jak ta, którą w 2019 roku podążaliśmy na Zlą Kolatę. Na początku minęliśmy jednoznaczny kierunkowskaz „Valbona Çerem Kollata„ – wówczas wiedzieliśmy, że idziemy w dobrą stronę. 🙂 Kawałek dalej minęliśmy piękny skalisty wąwóz na potoku, którego raczej tam za bardzo nie było – może coś się ciurcyło, ale nie było tego za bardzo widać, ani słychać.

Jednak kiedy się powyżej niego znaleźliśmy to pokazały się bardziej rozległe widoki. Widać było tylko wierzchołki Gór Przeklętych (głównie Karanfili), bo cała Dolina Ropojana przykryta była jeszcze gęstymi, porannymi chmurami. To właśnie mniej więcej w tym miejscu musieliśmy zejść ze szlaku prowadzącego na Złą Kolatę, a odbić na ten, który miał nas zaprowadzić na szczyt Bora.
Już od samego początku nasza ścieżka zaczęła prowadzić nas mocniej pod górę, dzięki czemu mogliśmy z góry popodziwiać trawiastą równinę czyli przełęcz Borę oraz wielki masyw Dobrej Kolaty.



Kawałek dalej jednak trochę się pogubiliśmy i zamiast iść wygodną ścieżką która prowadziła serpentynami pod górę, ruszyliśmy pionowo po krawędzi jednego z płytkich żlebów. Po paru minutach ostrej i mocno męczącej wspinaczki ponownie natrafiliśmy na naszą ścieżkę, ale oczywiście musieliśmy zrobić coś nieoficjalnego. 😉

Od rozwidlenia się naszych ścieżek do szczytu zrobiliśmy ponad 430 metrów różnicy wysokości, ale jakoś za bardzo tego nie odczuliśmy, a poza tym szybko się przekonaliśmy, że to był bardzo dobry pomysł, bo widoki z tego szczytu były naprawdę bardzo ciekawe.

Z jednej strony Karanfile z doliną Ropojaną w dole, kawałek obok Kolaty – oprócz Zlej (bo ta była przysłonięta przez Dobrą) – na lewo on niej albańska Maja e Kollatës (której nam brakuje do kolekcji). Po stronie albańskiej królowały te bliższe nieco niższe górki, ale na horyzoncie malowały się i te wyższe. A na koniec kierunek północny w którym to zmierzaliśmy – na pierwszym planie królowała Bora, a na lewo od niej Pukli Krš i Ćemena.





Na szczycie mieliśmy półgodzinną przerwę, by ogarnąć te wszystkie widoki, coś zjeść i zastanowić się nad dalsza trasą. Szlak którym szła grupa był poprowadzony dużo niżej i nam się za bardzo nie chciało do niego schodzić, więc stwierdziliśmy że spróbujemy na Borę dostać się granią przez górę Kunj i Kadis.




Najpierw jednak czekało nas konkretne zejście z Maji e Fazlis – to było ponad 70 metrów obniżenia wysokości. Następnie musieliśmy znów zrobić pod górę tylko 18 metrów – tym samym zdobyliśmy dodatkowy szczyt, którego nie planowaliśmy zdobywać – Kunj i Kadis. Zejście z niego było ciekawsze od wyjścia. Musieliśmy się trochę przedzierać pomiędzy różnymi krzaczorami i wysokimi trawami – ścieżka co prawda była, ale trochę bardziej ekstremalna. W końcu po ponad 400 metrów krzaczorowania znaleźliśmy się na szlaku.



Na ostatnim podejściu (ok. 1.15 km) na Borę pokonaliśmy ponad 110 metrów pod górę oo drodze mijając ładne jeziorko. W samo południe zameldowaliśmy się na szczycie i to dokładnie, bo był tam Adam i wypytywał nas o szczegóły naszego przejścia. Zresztą nie tylko on tam był, a cała grupa która leżała i opalała się w słońcu. 🙂



Jednak kiedy my przyszliśmy, grupa się zebrała i ruszyła w dalszą drogę. My tam chwilę stanęliśmy, by tylko złapać oddech i ruszyliśmy jednak nie za nimi, a w inną stronę. W planach mieliśmy tego dnia jeszcze Maję e Borit – szczyt położony o 1,8 km od Bory.

Szybko więc ruszyliśmy w tamtą stronę, bo pogoda do tej pory idealna, zaczęła się trochę zmieniać – na niebie się trochę zachmurzyło – a mieliśmy jeszcze kawałek do naszego Gusinje.
To było bardziej zejście, aniżeli wyjście, szlak był ciekawy i nieco zróżnicowany, pojawiły się fajne skałki, ale również i ludzie. Byliśmy nieco zaskoczeni – szczerze mówiąc dawno nie widzieliśmy takich „tłumów” w Górach Przeklętych. 🙂

O godzinie 12:40 zdobyliśmy nasz ostatni cel dodatkowy – Maję e Borit. Ciekawy był z niej widok na Plav i Plavsko jezero. Posiedzieliśmy tam tylko na chwilę i szybko ruszyliśmy z powrotem w kierunku Bory.




Jednak droga powrotna na Borę bardzo mi się dłużyła i coraz mniej cieszyła. Po ponownym zdobyciu tego szczytu praktycznie od razu skierowaliśmy się w kierunku Pukli Krša i Ćemeny. Po cichu liczyliśmy, że dogonimy naszą grupę, ale na razie nigdzie ich już nie było widać.



Obydwa te szczyty wyglądały bardzo ładnie kiedy się do nich zbliżaliśmy, jeszcze w otoczeniu tego pobliskiego jeziorka. Jednak Pukli Krša od strony wschodniej zdawał się niedostępny – posiadał dosyć konkretne skaliste uskoki, które nieco ryzykownie byłoby pokonywać od tej strony. Podążyliśmy zatem za ścieżką, która odchodziła szczyt od północy – po początkowych elementach bujnej roślinności był tam też ciekawy kamienny trawers.

Asia w pewnym momencie odbiła na lewo i zdobyła wierzchołek góry. Ja już na to nie miałem ochoty, bo coraz gorzej się czułem – usiadłem więc na trawie na przełęczy pomiędzy Pukli Kršem i Ćemeną i na nią czekałem.



Po zdobyciu Ćemeny rozpoczęliśmy ponad kilometrowe zejście podczas którego nasza wysokość miała się obniżyć o ponad 300 metrów. Schodząc również dobrze co pasma Grebenia i Visitora było widać Plav, w którego okolicy już całkiem konkretnie lało.

Gdy chodziliśmy zauważyliśmy naszą grupę, która wyraźnie na nas czekała. Potem się okazało, że czekali byśmy trafili na odpowiednią drogę zejściową do wioski Koljenoviće.
Kiedy dotarliśmy do szczytu o nazwie Bor to grupy już tam jednak nie było, ale musieliśmy zrobić sobie chwilę przerwy, bo mieliśmy płonące kolana od hamowania. Gdy tam odpoczywaliśmy zerwał się strasznie mocny wiatr, który zwiastował rychłą zmianę pogody.

Na szczęście trafiliśmy na odpowiednią drogę i robiąc ze 30 serpentyn (i niewiele mniej licznych skrótów) ostatecznie o godzinie 16 znaleźliśmy się na drodze asfaltowej w miejscowości Koljenoviće.

Tam spotkaliśmy Adama, który coś tam żartował, ale mi nie było do śmiechu, bo czułem się fatalnie i wiedziałem już że z jutrzejszego biwaku będą nici. Adam próbował mnie pocieszyć i przekonywać, że tam nie trzeba będzie daleko iść z namiotem, że te jeziorka są bliska, ale ja wiedziałem, że jak w takim stanie pójdę na biwak, to może się to dla mnie bardzo źle skończyć.
Wracając jednak do historii, to jakoś dokulałem się do hotelu, umyłem się i położyłem do łóżka. Po chwili dostałem takich dreszczy, że mną trzepało jak galaretką. Zażyłem procha i mi się trochę poprawiło, ale wiedziałem, że tej dzień był moim ostatnim dniem jakiejkolwiek działalności górskiej podczas tego wyjazdu.
Ach to Gusinje… chyba mam najwyraźniej pecha do tego miasta… 5 lat temu opuściłem jedną wycieczkę, a teraz dwie… pechowo, ale myślę, że kiedyś tu przyjedziemy sami i odczarujemy to miejsce na dobre. 🙂