Kom Vasojevićki
czyli pierwszy raz w Górach Dynarskich
Już w styczniu ustaliliśmy, że po dwutygodniowym urlopie w Tatrach pojedziemy, podobnie zresztą jak w roku poprzednim, na zorganizowaną wycieczkę górską. W zeszłym roku byliśmy w Rumunii, teraz więc nabraliśmy ochotę na Czarnogórę. Po bardzo pochlebnych opiniach od „rumuńskich wycieczkowiczów” na temat biura podróży PTTK Rzeszów, to właśnie z nim udaliśmy się na Bałkany.
Podróż nie była dla mnie zbyt komfortowa, ale nigdy nie potrafiłem spać w autokarach. Na szczęście zajęła nam niecałą dobę, więc dało się to jakoś przeżyć (16.08-17.08).
Nazajutrz (18.08) po śniadaniu wyruszyliśmy w pierwszą górską wycieczkę. Według planu naszym pierwszym czarnogórskim celem miała być góra Kom Kučki będąca najwyższym szczytem Gór Komovi.
Zanim wyszliśmy na szlak, czekała nas wcześniej około godzinna jazda autobusem do Stavnej, gdzie pierwotnie mieliśmy mieć dwa noclegi. Trudno mi napisać czym jest Stavna. To miejsce to jakby wielka polana, przy której położone są prywatne domki, z których zapewne spora część przeznaczona jest do celów turystycznych. Wracając jeszcze do krętej drogi, z którą musiał mierzyć się nasz kierowca: wtedy właśnie zdałem sobie sprawę dlaczego nasz autobus był taki krótki – gdyby był dłuższy nie dałby rady wykonywać bardzo ciasnych zakrętów czy mijać się z pojazdami jadącymi z naprzeciwka wisząc nad przepaścią. 🙂
Po drodze przejeżdżaliśmy Prevoj Trešnjevik (przełęcz), przy której musieliśmy uiścić opłatę za przejazd drogą w kierunku Stavnej. Gdy tam dotarliśmy naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Panorama przedstawiała dwa potężnie wystające masywy górskie na tle zielonych łąk i bujnych lasów. Jestem pewien, że ten widok mógłby kandydować do miana wizytówki Gór Komovi.
Po zgrupowaniu wszystkich uczestników wycieczki w jednym miejscu, ruszyliśmy naprzód w stronę trawiastego wypłaszczenia. Podczas marszu mijaliśmy pasące się konie.
Na równiejszym terenie przewodnik Adam zarządził rozgrzewkę. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkaliśmy w górach – tzn. widzieliśmy raz na Słowacji jak się słowaccy turyści rozgrzewali przez zdobyciem jakiegoś tatrzańskiego szczytu, ale nigdy w czymś takim nie uczestniczyliśmy.
Jednak rozgrzewki Adama bardzo nam przypadły do gustu i każdego kolejnego ranka przed trasą z niecierpliwością na nie czekaliśmy.
Po rozgrzewce wyciągnęliśmy koziański baner z bielskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i już po chwili okazało się, że z naszych stron również jest kilka osób. 🙂
Następnie rozpoczęliśmy mozolne wyjście na nasz pierwszy czarnogórski szczyt – Kom Vasojevićki. Na początek czekało nas uważne przejście przez piargi – ale to nie były takie piargi jakie występują w Tatrach, a bardziej takie zwykłe luźno ułożone kamienie. Mimo wszystko musieliśmy uważać, by żaden kamień się nie osunął, bo pod nami prowadził szlak w kierunku Kom Kučki. Na szczęście nic na nikogo nie zrzuciliśmy i już po chwili mogliśmy wędrować pomiędzy trawkami i skałkami.
Mniej więcej po 15 minutach zatrzymaliśmy się pośród pięknych wapiennych skał na „ostatnim cieniu” jak to powiedział przewodnik. Była to niestety prawda – później czekało nas już tylko czyste słońce. 🙂 Jednak pomimo, że ostro „lampiło” przez resztę dnia, to jakoś przyjemniej się znosiło upał aniżeli w Polsce – może to kwestia mniejszej wilgotności.
Gdy przeszliśmy skały, dalsze wychodzenie polegało na „wiciu” się wraz ze szlakowymi serpentynami w terenie trawiastym. Tym samym mogliśmy nieco odpocząć, bo wychodzenie zygzakowe zawsze jest lepsze od wychodzenia „na krechę”.
Około 11 znaleźliśmy się na większym wypłaszczeniu, na którym cała grupa miała dłuższą przerwę na odpoczynek, przed końcowym atakiem szczytowym. 🙂
Tam też spotkaliśmy grupę Czechów, którzy nocowali w domkach w Stavnej. Pierwotnie to my mieliśmy tam spać przez dwie pierwsze noce pobytu w Czarnogórze. Oni nas ubiegli, ale Hotel Komovi położony w centrum Andrijevicy był również bardzo dobrym miejscem do regeneracji sił.
Przerwa trwało około 30 minut i po niej ruszyliśmy kolejną stromizną w stronę pierwszego przedwierzchołka. Ten fragment był bardzo łatwy, choć momentami szliśmy mocno wyrobioną w trawie ścieżką, a poniżej znajdowało się konkretne urwisko. Na pewno gorzej by się tamtędy schodziło – o czym później mieliśmy się NIE przekonać. 🙂
Gdy wdrapaliśmy się na ostre zbocze przedwierzchołka bardzo ciekawie prezentował się główny szczyt Kom Vasojevićki – jego pionowe ściany przypominały mi organy.
Teraz już do całego wierzchołka było w miarę płasko i nie trzeba było wkładać dużo sił w wędrówkę. Zdobycie pierwszego wierzchołka sprawiło, że byłem nieco zaskoczony. Mocno zdziwiłem się całkowicie odmiennym ukształtowaniem terenu góry po jej wschodniej i południowo-wschodniej stronie, aniżeli po zachodniej. Mianowicie było tam jedno wielkie pastwisko, na którym śmiało można by wypasać wielkie stado owiec. W Rumunii pewnie by tak było, ale byliśmy w Czarnogórze – tutaj stad owiec było zdecydowanie mniej.
Szczyt był bardzo ciekawy zwłaszcza ze względu na tą różnorodność terenu. Z jednej strony niemal pionowe ściany, a z drugiej lekko nachylone trawiaste łąki. Na samej górze znajdował się krzyż, który stał na betonowej podstawie.
Ze szczytu rozciągały się bardzo rozległe widoki – ze wszystkich stron było widać góry. Nie znam się za bardzo na Górach Dynarskich, ale na pewno było widać Durmitor oraz Góry Przeklęte (bo o tym mówił nasz przewodnik), w których mieliśmy się znaleźć za 2 dni. 🙂
Południowa grań wyglądała tak zachęcająco, że za długo nie wytrzymaliśmy na szczycie. Najpierw odeszliśmy tylko kawałek, potem jeszcze kawałek, aż w końcu znaleźliśmy się w jej najwyższym punkcie. Stamtąd bardzo wyraźnie widoczny był Kom Kućki – szczyt, na którym pierwotnie mieliśmy być właśnie tego dnia. Jednak Adam (przewodnik) zamienił te wycieczki miejscami, ze względu na to, że wędrówka na najwyższy szczyt Gór Komovi jest bardziej wymagającą wyprawą.
Po chwili wróciliśmy i znów znaleźliśmy się na wierzchołku Kom Vasojevićki’ego pośród grupy. Potem razem z grupą jeszcze raz przespacerowaliśmy się południową granią. Adam chciał sprawdzić możliwość zejścia ze szczytu od strony południowej.
Nam się ten pomysł bardzo spodobał, gdyż nie chcieliśmy schodzić z niego tą samą drogą. Gdy przewodnik stwierdził, że jednak cała grupa będzie wracać tą samą trasą, to Asia zaczęła coraz bardziej mnie przekonywać byśmy spróbowali się odłączyć. Cieszyliśmy się, że przewodnik się na to zgodził, jak również że go nie zawiedliśmy i udało nam się tamtędy bezpiecznie i sprawnie zejść. Na koniec nam jeszcze pomachali i od tego momentu byliśmy zdani już tylko na siebie.
Nieznane góry, nieznany teren, poskoki (żmije nosorogie) czające się w trawie, a my sami mamy schodzić z prawie 2500m n.p.m. – poryte mózgi mamy. Można na to tak spojrzeć, ale z drugiej strony byliśmy sami – tak zazwyczaj chodzimy po mniej znanych zakątkach Tatr. Więc nie było to dla nas całkiem nowe doświadczenie.
Przewodnik Adam mniej więcej powiedział nam gdzie jest szlak, ale w górach Czarnogóry określenie szlak nabiera całkiem innego znaczenia od tego które znamy z Polski. Nie wiemy nawet czy choć przez chwilę nim podążaliśmy. Było dużo traw, głazów, kamyków i skałek.
W pewnym momencie stanąłem sobie lewą nogą na taki kamyczek, podjechała mi lewa noga, a prawa przyjęła na siebie cały mój ciężar – dobrze że szybko się położyłem i że nie było w pobliżu żmii. 🙂 A że ważę sporo, to mój staw kolanowy trochę się przeciążył. 🙂
Schodząc staraliśmy się iść w ten sposób, by omijać bardziej nachylone fragmenty zbocza. Szliśmy cały czas trawersem na południe, dopiero kiedy doszliśmy do skałek, które z daleka wyglądały na małe, a w rzeczywistości miały po kilkadziesiąt metrów wysokości, trafiliśmy na kamienisty żleb.
Żleb był bardzo mobilny i bardziej się w nim zjeżdżało aniżeli schodziło. 🙂
Widoki były obłędne i ta cisza… w polskich Tatrach to jest praktycznie niemożliwe w sezonie letnim.
Powoli zniżaliśmy się do miejsca w którym występował przerzedzony las – to właśnie gdzieś w tych okolicach mieliśmy natrafić na szlak, który zaprowadzić miał nas do miejsca, w którym ponownie spotkamy się z resztą grupy.
Opuszczając nasz piargowy kocioł, znów nie wiedzieliśmy czy pakować się nieco pod górę na prawo, czy mocniej w dół i na lewo. Ostatecznie wybraliśmy drugą opcję.
Kolejnym etapem było przebijanie się terenem pełnym choinek, traw, głazów i borowin w stronę, w którą kierowała nas kropka na aplikacji mapy.cz. Przynajmniej było w miarę płasko, choć od czasu do czasu można było spotkać ciekawe kratery. 🙂
Po około 15 minutach kluczenia w tym terenie znaleźliśmy łąkę, która z jednej strony otoczona była jakby takim murem – ten mur to właśnie miejsce gdzie przebiegał szlak. Był on wyraźnie oznaczony, ale nie za szeroki – przypominał bardziej tatrzańskie nielegalne ścieżki.
Od momentu wejścia na szlak do Stavnej czekało nas około godziny marszu. Idąc po skąpej, ale wyraźnej ścieżce wzdłuż drzew, na których widniały białe kółka z czerwoną obwódką, dotarliśmy w około 15 minut do szczytu Varda (1752m n.p.m.). Z tej niewielkiej góry rozpościerał się szeroki widok na Stavną i okoliczne pasma górskie – również te znajdujące się na granicy z Albanią – która nie była od nas aż tak daleko położona.
Po opuszczeniu polany pod Vardą, ponownie znaleźliśmy się w lesie, który znajdował się na wschodnich zboczach Kom Vasojevićki’ego. Las zapewniał nam przyjemny cień, który był bardzo przydatny po trudach nieco rozbudowanej trasy wycieczki.
Będąc już bardzo blisko polany, przy której była zlokalizowana Stavna, nagle spostrzegliśmy pomiędzy drzewami, na zboczu jakieś kształty. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakieś miśki, ale już po chwili zorientowaliśmy się, że to były krowy, które pasły się w lesie. 🙂
Idąc dalej natrafiliśmy na wielkie poidła przeznaczone z pewnością dla tych zwierząt. Kawałek dalej skończył się las i znów byliśmy na polanie, którą wędrowaliśmy rankiem. Tylko tym razem byliśmy nieco niżej i musieliśmy trochę się wspiąć by znaleźć się na wysokości już „słynnych” domków letniskowych.
Gdy dotarliśmy do bufetu, część naszej grupy już tam była i popijała smaczne piwko. Nie było z nimi natomiast jeszcze przewodnika – ale za to wszyscy się wypytywali jak się schodziło ze szczytu inną trasą. 🙂
Po udzieleniu niezbędnych odpowiedzi również raczyliśmy się zimnym piwkiem w oczekiwaniu na resztę grupy. 🙂
I tak właśnie wyglądało nasze pierwsze spotkanie z Czarnogórą i Górami Komovi. 🙂