Kom Ljevorečki
Podczas drugiego dnia naszego pobytu w Kolasinie Alek zaplanował wyjazd w Góry Komovi i zdobycie ich najwyższego szczytu – Kom Kućki. Przy czym nas to mało interesowało, bo byliśmy już na tej górze podczas naszego pierwszego pobytu w Czarnogórze z PTTK Rzeszów w 2019 roku. Jednak kiedy widzieliśmy program tego wyjazdu to od razu wiedzieliśmy, że musimy pogadać z przewodnikiem, by puścił nas na górę, która w tej okolicy została przez nas jeszcze nie zdobyta czyli Kom Ljevorečki.
Rano po śniadaniu pojechaliśmy do Štavna’ej. Trochę się tam jechało, bo choć nie było to daleko (ok 30 km), to jednak droga nie sprzyjała biciu rekordu prędkości. Podobnie zresztą jak od strony Andrijevicy, była pełna przepaścistych i wąskich przesmyków, na których często trzeba było się mijać z autami zjeżdżającymi w dół.
Na miejsce dojechaliśmy o godzinie dziewiątej. Po wyjściu z ciepłego autokaru od razu szok, bo na zewnątrz chłodno, mgła i zero widoków – a my jeszcze pamiętaliśmy jakie stąd są widoki – widać wszystkie 3 najważniejsze szczyty w gór Komovi – Kom Vasojevićki, Kom Kućki i Kom Ljevorečki.
Akurat tak się złożyło, że na niewielkim parkingu stał również autokar PTTK Rzeszów, bo oni również tego dnia wędrowali po tym pasmie tyle, że tego dnia zdobywali Kom Vasojevićki. Teraz na parkingu stały już dwa polskie autokary – od razu widać, że Polacy lubią czarnogórskie wierchy. 🙂
Po krótkiej chwili przerwy podczas której wszyscy zaopatrzyli się w swoje kijki trekkingowe, które podróżowały w bagażniku autokaru, ruszyliśmy w to „mleko”. Nikomu z nas się zbytnio nie spieszyło, bo i po co, skoro i tak nie było nic widać. Jedyny moment, w którym zacząłem biec, był ten w którym mały kociak szedł za nami przeraźliwie miaucząc i trzeba było mu uciec, by nie szedł za nami.
Alek już na początku wycieczki powiedział nam, że na razie pójdziemy z zresztą grupy, a potem przy wlocie do Doliny Međukomlje się rozdzielimy. My o swoim planie poinformowaliśmy Grześka i jemu się on również spodobał na tyle, że postanowił z nami iść na Kom Ljevorečki.
Tyle, że do oddzielenia się nas od reszty grupy było jeszcze daleka droga i to dosłownie, bo musieliśmy wpierw przejść nieprzyjemny północno-zachodni trawersem Kom Vasojevicki’ego. Na nim nasz kolega Krzysztof w 2019 roku stracił kawałek zęba. Przyznam szczerze, że nie przepadam za tym kawałkiem szlaku – jest tam wąsko, ślisko i trzeba mocno uważać by nie spaść w przepaść. Może to nie są jakieś wielkie urwiska, ale czasami nie wiele trzeba, by zrobić sobie krzywdę.
Tym razem też było to ciężkie przeżycie i tutaj mocno żałowaliśmy, że nie mieliśmy ze sobą kijów, bo wg mnie było więcej miejsc w których one by pomogły, od tych w których by przeszkadzały. Był taki moment, że szlak był tak zabłocony, że schodziłem na czterech łapach brodząc nogami i rękami tym błocie – ale czego się nie robi dla bezpieczeństwa. 🙂
Na szczęście o 10:40 znaleźliśmy się w punkcie w którym mieliśmy się oddzielić od reszty grupy (Ploča). Co prawda grupa się nieco zmniejszyła, bo niektórzy nie wytrzymali i na trawersie zawrócili do Štavna’ej, ale i tak była większa od naszej. Alek zarządził w tym miejscu około 20-minutową przerwę, podczas której posililiśmy się przed naszą własną akcją górską. Trochę się jej obawialiśmy, bo przewodnik nam mówił o jakiś niebezpiecznych piargach, po których się źle wychodzi szczególnie bez kijków – my jednak chcieliśmy się o tym wszystkim przekonać na własnej skórze – temu około godziny 11 ruszyliśmy w kierunku północnym, natomiast główna grupa poszła na południe w głąb doliny.
Od tego miejsca na szczyt wg tabliczki szlakowej mieliśmy dwie i pół godziny marszu. W linii prostej do wierzchołka jest tylko niecałe 1,2 km, ale górę tę zdobywa się od północy, a nie od wschodu – a tam dystans robi się już większy o ponad 2 km (ok. 3,2 km).
Początek naszej samotnej trasy stanowił piękny trawers wschodnich zboczy naszej góry. Ścieżka była dużo bardziej stabilna, od tej którą pokonywaliśmy jeszcze godzinę temu. Do tego doszły ciekawe formacje skalne, przez które sprytnie przewijał się szlak. Ogólnie krajobraz tego szlaku był bardzo przyjemny brakowało może tylko lepszego słonecznego oświetlenia.
Kawałek dalej natrafiliśmy na krowy pasące się przy ścieżce – najpierw na jasne, a potem na łaciate – jedne i drugie były lekko zdziwione obecnością tak dużej grupy ludzi. 🙂 Kawałek dalej za tymi łaciatymi zrobiliśmy sobie mały skrócik i zamiast wielkim łukiem obchodzić północne zbocze góry zrobiliśmy to tuż pod jej zerwami. Tym samym oszczędziliśmy około pół kilometra drogi, choć bardziej to nie o drogę chodziło, a o czas, bo pamiętając poprzedni dzień to trochę obawiałem się burz, które zazwyczaj występują popołudniu.
Po drodze przeszliśmy nad jeziorem Veliki blato co w tłumaczeniu znaczy Duże błoto, choć jak na błoto to nie wyglądało. Gdybyśmy szli wg szlaku to minęlibyśmy go od północy, a tak to przynajmniej mieliśmy na niego lepszy widok.
Na trawiastym wypłaszczeniu znaleźliśmy się o godzinie 11:45. W tym miejscu zrobiliśmy krótki postój przed decydującym atakiem szczytowym. Z miejsca w którym staliśmy zapewne roztaczają się piękne widoki, bo pełno tutaj pojedynczych ławek. Można śmiało usiąść i kontemplować. 🙂
My jednak zamiast pogrążać się w myślach i napawać samotnością w górach musieliśmy zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem, bo zaczął padać deszcz. Choć chyba słowo padać brzmi trochę za łagodnie, bo zaczęło konkretnie lać. Postaliśmy chwilę, ale w sumie nie było się nad czym zastanawiać, tylko trzeba było iść w stronę szczytu.
Nasz szlak wiódł teraz przez duże zbocze trawiaste, z tym że ta trawa poprzecinana była drobnymi ławicami kamyków, które nieco przypominały ścieżki. Szło się też tam trochę jak po stopniach, więc nie miałem obawy przez zjechaniem, pomimo iż było mokro.
20 minut tej trawiastej wspinaczki zakończyła się zdobyciem północno-zachodniego ramienia góry. O dziwo pogoda się poprawiła, przestało lać i zaczęło się lekko przejaśniać. Asia trochę tam mi zapozowała, bo rzeczywiście teren był atrakcyjny widokowo. Z tego miejsca pierwszy raz ujrzeliśmy nasz cel, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.
Kolejne metry to już wspinaczka skałach i sypkich kamieniach – chyba właśnie o tym mówił Alek. Jednak nam nawet bez kijów szło się po tym bardzo dobrze, można było się bez problemów asekurować rękami. W pewnym momencie wyjrzało słońce i skała góry zaczęła aż błyszczeć od swojej mokrości.
My jednak konsekwentnie nabieraliśmy kolejne metry wysokości. Tym razem to Asia prowadziła, ja byłem drugi, a Grzesiek szedł na końcu. Po świeżych opadach deszczu ziemia zaczęła parować i wytworzyła małe, białe obłoki, które idealnie dodawały kolorytu do zdjęć – szczególnie Grzegorz się pomiędzy nimi pięknie komponował w swojej czerwonej kurtce.
Około trzynastej dotarliśmy w pobliże konkretnego wcięcia pomiędzy wierzchołkiem głównym, a jedną z jego północnych turniczek. Szlak to miejsce omijał, a następnie prowadził ostro po skałach pod górę. Tutaj było trochę wspinaczki, ale nie było to trudne miejsce – nie było gdzie za bardzo spaść, a i skalne chwyty były bardzo komfortowe. Trochę trudniej było kawałek wyżej, bo była tam taka krótka przewijka przy lekko wypychającej skale, ale to też było spokojnie do zrobienia.
Kilka minut po godzinie 13 zdobyliśmy szczyt, tzn. Asia była pierwsza, ja drugi, a Grzesiek na końcu. Asia była tam w najlepszym momencie, bo idealnie widziała Kom Kućki, na który szła nasza główna grupa z Alkiem na czele. Kiedy ja stanąłem przy szczytowej skrzynce, to już się trochę zachmurzyło, ale jeszcze nie było tragedii. Potem jednak się już konkretnie zaciągnęło chmurami.
Około 20 minut świętowaliśmy zdobycie szczytu na jego wierzchołku, potem przyszedł czas na zejście. Nie spieszyło się nam za bardzo, bo pogoda nie była aż taka zła, nie było na razie też słychać żadnej burzy.
Ostrożnie pokonaliśmy najtrudniejszy fragment szlaku czyli zejście z kopuły szczytowej w kierunku wcięcia. Potem już na spokojnie pokonywaliśmy kolejne metry aż doszliśmy do ramienia. Grzesiek po drodze miał wywrotkę na skałach, ale poza chwilowo bolącym go nadgarstkiem wszystko dobrze się skończyło.
Na ramieniu na niego zaczekaliśmy i właśnie mniej więcej chyba w tym miejscu usłyszeliśmy grzmot. Bardzo się cieszyłem, że już jesteśmy tak nisko, tzn. może nie nisko, ale teren przed nami był łatwy i przyjemny co sprawiało, że zaraz mogliśmy być na trawiastym wypłaszczeniu.
Dochodząc do trawiastej równiny usiedliśmy jeszcze na chwilę na ławce, by nasze rozgrzane do czerwoności kolana nieco ostygły. Kolejne metry to już podążania za oficjalnie biegnącym szlakiem w kierunku Ljuban’ia. Po drodze jeszcze tablice upamiętniające zmarłych, które znajdowały się w pobliżu szlakowego węzła. Następnie spotkaliśmy jeszcze pana pasterza, który wracał do swojej koliby i namawiał nas na jakieś przysmaki – o dziwo wiedział, że my z Polski, więc chyba w okolicy szybko wieści się roznoszą. 🙂
Potem mieliśmy lekkie problemy by znaleźć właściwy szlak czyli ten prowadzący do Štavna’ej. Jednak w końcu to nam się udało i w około godziny dotarliśmy do Eko Katunu Štavna. Tam już czekała na nas ekipa Alka i chętnie dołączyliśmy do nich. W miejscu gdzie piliśmy kawę było mnóstwo małych kotków, które do wszystkich się przymilały – wśród nich był pewnie ten przez którym rano uciekaliśmy. 🙂
Wkrótce okazało się, że tylko my byliśmy tego dnia na szczycie, bo ich ekipa nie wyszła na Kom Kućki – zrobili wycof na przełęczy wtedy kiedy zaczęło padać. My mieliśmy więcej szczęścia, bo podczas deszczu byliśmy w dużo bardziej przyjaznym terenie niż oni. Może sama przełęcz jest łatwa, ale kawałek wyżej jest sypki żleb, który trzeba przekroczyć, nie mówiąc już o graniówce tuż pod szczytem.
Podsumowując to była jedna z lepszych wycieczek podczas naszych zagranicznych wojaży. Bardzo mi się podobała góra oraz łaskawość pogody, terenu i to że góra pozwoliła nam na siebie wyjść i bezpiecznie zejść. 😉