Magaro
Kiedy na wiosnę na stronie Alka Bara pojawił się wyjazd do Macedonii Północnej, to od razu chciałem tam z nim pojechać, pomimo iż w programie zabrakło wycieczki na Golem Korab. Jednak kiedy się już zapisaliśmy to przynajmniej byłem spokojny o to że ten wyjazd dojdzie to skutku, co niestety nie zawsze jest pewne w przypadku wycieczek z PTTK Rzeszów…
W Macedonii Północnej mieliśmy zaplanowane dwa miejsca pobytu. Pierwsze tuż nad Jeziorem Ochrydzkim, niecałe 5 km od centrum Ochrydy. Natomiast drugim była Popova Shapka położona 7,5 km na zachód od centrum Tetova. Czyli pierwsze 4 noclegi mieliśmy na południowym-zachodzie tego kraju, a 4 kolejne na północnym-zachodzie.
W sobotę 9 września wyjechaliśmy z hotelu autokarem, by po przejechaniu ponad 31 km znaleźć się na przełęczy Lipova Livada. Pomimo iż wyjechaliśmy po godzinie 8, to jednak kręta i wąska droga uniemożliwiła szybką podróż na przełęcz. Dlatego dopiero o godzinie 9:30 rozpoczęliśmy marsz, w kierunku najwyższego szczytu pasma Galiczica. Trasa jednak planowana była na 3-4 godziny, więc nigdzie się nie spieszyliśmy. Do tego pogoda wyglądała na dobrą i stabilną. 🙂
Po opuszczeniu trawiastego terenu przełęczy zagłębiliśmy się las, którym wędrowaliśmy przez około 1,1 km, robiąc prawie 250 metrów różnicy wysokości. Jednak gdy ponownie wyszliśmy na teren trawiasto-kamienisty, to po przejściu około 0,5 km Alek zarządził przerwę. Było to w miejscu w którym nasz szlak rozchodził się w dwie strony. Jedną z nich mieliśmy wychodzić na Magaro, a drugą z niego schodzić. Do tego miejsca od przełęczy zrobiliśmy 2 km i ponad 360 metrów różnicy poziomu.
Przerwa około pół godzinna minęła bardzo szybko i mogliśmy ruszać w dalszą drogę, która wiodła prosto to niewielkiego kotła. Następnie czekało nas jeszcze trochę podejścia, ale do wierzchołka Magaro nie było go za wiele bo jedynie 1,5 km (w tym ponad 320 metrów wysokości).
Teren którym się poruszaliśmy był bardzo ciekawy, bo najpierw wspinaliśmy się z kotła na grań szczyty podchodząc wśród traw i skałek, a potem kiedy już ją osiągnęliśmy to czekały tam na nas bardzo rozległe i kolorowe łąki traw. Tam też była mini przerwa, bo nasza grupa się trochę zmęczyła wychodząc na tą wysokość.
Kolejne metry to już swobodne dotarcie do przed wierzchołka, z którego można było podziwiać Jezioro Ochrydzkie. Kawałek dalej znajdował się szczyt Magaro z widocznym słupkiem i kamiennym grzybkiem, na którym wszyscy sobie robili zdjęcia.
Jedynie co nas zaskoczyło to pogoda, bo podchodząc na szczyt było bardzo ciepło, a tutaj wiało tak mocno, że trzeba było się ubierać i to nie w kurtkę, a w softshell – także ta tablica informacyjna na dole mówiła prawdę, by mieć do ubrania na szczyt ciepłą odzież. 🙂
Na górze nie spędziliśmy za wiele czasu, ale i tak trochę żałowaliśmy że Alek nie puścił nas na najwyższy szczyt tego pasma – Kotę, która co prawda nie jest tak znaną górą jak Magaro, ale za to jest od niej o 9 metrów wyższa. ;( No ale tak na trzeźwo oceniając te warunki, ten lodowaty wiatr, to na tę Kotę to nie szło by nam się za przyjemnie, więc może i dobrze że tam nie poszliśmy. 🙂
Zejście ze szczytu przebiegało w ekspresowym tempie, bo wszystkich tak tam mocno wywiało, że każdy chciał już stamtąd zmykać. Pomimo iż, trasa zejściowa prowadziła dosyć dynamicznie w dół to dopiero kiedy znaleźliśmy się w miejscu, w którym wcześniej mieliśmy przerwę, mogliśmy odpocząć od tego zabójczego wiatru. Wcześniej przechodziliśmy koło wielkiej tablicy, który przypominała taką bilbordową, na której reklamowane są jakieś produkty lub usługi, albo obietnicy wyborcze polityków. Ta jednak była pusta, ale to naprawdę duży obiekt, który dobrze jest widoczny z przełęczy – jednak stamtąd nie można ocenić jego rozmiarów.
Ostatni etap wędrówki upłynął na swobodnym zejściu na przełęcz, gdzie już czekali na nas nasi kierowcy w autokarze. Kiedy znaleźliśmy się na z powrotem na przełęczy, to Asia chciała jeszcze podejść kawałek na zbocze Lako Signoǰa, by mieć lepszy widok na Jezioro Prespańskie (Prespę), w tym celu poszła do Alka zapytać czy możemy.
Kiedy Alek się zgodził ruszyliśmy na stok lekkim trawersem pod górę. Nie chcieliśmy za daleko wychodzić, chcieliśmy tylko, by otworzył się nieco większy widok na to jezioro. Nieopodal parkingu mieliśmy przejść przez niewielki zagajnik. Było tam kilka niedużych drzew i krzaków oraz taka bardzo zielona trawa – mocno różniąca się od pozostałej, którą pokryte było zbocze tej góry. Świeżość tej trawy była zapewne spowodowana wilgocią, bo teren ten był zakończeniem płytkiego żlebu.
Weszliśmy w ten zagajnik, Asia szła pierwsza i po chwili przeszła koło jednego z drzew. Ja szedłem jakiem 3-4 metry za nią i też zamierzałem przejść tą samą drogą koło tego drzewa. Kiedy jednak już byłem blisko, nagle coś bardzo szybko przeleciało mi tuż przed nogami w takim tempie, że nawet nie zdążyłem za bardzo zareagować.
Prawdopodobnie był to jeden z węży, ale był on naprawdę duży, bardzo szybki i na całe szczęście nie agresywny, bo nie miałbym, z nim żadnych szans. Oczywiście nie jestem pewien na 100% że to był ten gad, bo było to takie szybkie, że tego nie widziałem. Wtedy mocno pomyślałem o kijach, które jednak są wyprzedzeniem nóg i trochę chronią przed takimi zdarzeniami. To co mnie najbardziej dziwi to fakt, że ten gadzior był jakiejś 2-3 metry od tego drzewa, my pokonywaliśmy drzewo w odległości około 0,5 metra, a on chcąc się przez nami schronić przecinał nam drogę i uciekał pod drzewo. Trochę to wszystko zawiłe i zabawne, ale wtedy takie to nie było.
Ja lubię zwierzęta, akceptuje fakt, że to ja włażę w ich środowisko i jak mnie jakieś zaatakuje to znaczy, że zrobi to w obronie własnej. Staram się też zdobywać jak największa wiedzę jeśli chodzi o zwierzaki, które można spotkać w lasach, górach i wszędzie tam gdzie człowiek się porusza. To samo tyczy się węży, a szczególnie tej najbardziej jadowitej żmii nosorogiej, przed którą tak zawsze straszy nas przewodnik Adam. Jednak ta sytuacja mnie trochę zastanawia, bo w tym wypadku wąż nie uciekał od źródła zagrożenie, tylko przechodził tuż obok. W każdym razie gdy jeszcze raz zobaczę nienaturalnie zieloną trawę pośród tej wyschniętej, będę bardziej uważał. 🙂
Oczywiście robiąc zdjęcia jeziora, kiedy już wracaliśmy, kapnąłem się że zgubiłem gdzieś zatyczkę z obiektywu aparatu, więc musiałem się jeszcze po nią wracać. Wiadomo jakie emocji mi przy tym towarzyszyły. Schodząc z punktu widokowego, obraliśmy już inną drogę zejściową z daleka od podmokłych terenów z zieloną trawą. 🙂