Szrenica i Śnieżne Kotły
Karkonosze to pasmo górskie, które nigdy nie było przeze mnie doceniane. W ogóle góry położone na zachodzie Polski w województwie dolnośląskim były przez wiele lat na końcu mojej listy górskich celów. Zawsze liczyły się tylko Tatry, Beskidy oraz wszystkie inne góry głównie na Słowacji, a Sudety jakoś nigdy mnie nie pociągały. W sumie nie wiem dlaczego tak było. Może temu, że nie osiągają one jakiś imponujących wysokości, albo że zawsze myślałem, że jest w nich ogrom turystów, większy od tego w Tatrach i Beskidach. Nie wiem, ale podczas wakacji 2021 roku miałem się o tym przekonać na własne oczy. To właśnie wtedy pojechaliśmy pierwszy raz w Karkonosze i w Góry Izerskie. Naszą pierwszą bazą wypadową została Szklarska Poręba.
Miasto to jest urokliwie położone pomiędzy pasmem Karkonoszy, a Górami Izerskimi. Dzięki temu stanowi doskonałą bazę wypadową w jedno i drugie pasmo górskie. Pomimo tego, że nasze miejsce zakwaterowania (Dom Wczasowy „Przemko”) znajdowało się u podnóża Szrenicy, to również i Izery były na wyciągnięcie naszych rąk.
Pierwszą trasą, którą chcieliśmy zrobić z naszego miejsca pobytu była wyprawa w Karkonosze na trasie: Szklarska Poręba – Szrenica – Śnieżne Kotły – Wielki Szyszak – Śnieżne Stawki – Schronisko pod Łabskim Szczytem – Szklarska Poręba. Dystans całej trasy liczył około 25 km – było to w sam raz na zapoznanie się z Karkonoszami.
Z „Przemka” wyruszyliśmy około godziny 8:30 i już 15 minut później dotarliśmy do ulicy Uroczej, przy której znajduje się amfiteatr, staw i bardzo ciekawe formacje skalne. Skałki Marianki – bo tak się one nazywają – mają wysokość 8 metrów i są silnie spękaną formą skalną, na której znajduje się rzeźba Namiętność autorstwa Marka Parceja przedstawiająca figury kozy i kozła.
130 metrów od Marianek znajdował się czarny szlak nazywany Szlakiem dookoła Szklarskiej Poręby. Korzystaliśmy z niego jednak tylko na dystansie 1,3 km, kiedy to dotarliśmy do Rozdroża pod Kamieńczykiem. Tam z kolei znajdowała się budka, w której trzeba było zakupić bilet wstępu do Karkonoskiego Parku Narodowego. Przyjemność ta kosztowała nas po 8 złotych, ale dzięki temu mogliśmy w pełni legalnie przebywać na terenie parku.
15 minut później wyciągaliśmy już kolejne pieniądze (po 10 zł), by uzyskać możliwość zejścia do Wodospadu Kamieńczyka. Warto było dać te pieniądze, bo nie dość że wodospad z dołu prezentuje się bardzo okazale, to jeszcze można było połazić metalowymi schodami i podziwiać kaski taplające się w wodach Kamieńczyka. Z tymi kaskami to były niezłe jaja, bo kompletnie nie dało się ich dopasować do kształtu głowy, a do tego większość nie miała pasków i to pewnie była główna przyczyna ich spadania z głów i kąpieli w wodzie.
Po wyjściu na górę okazało się, że przy Schronisku Kamieńczyk również widać wodospad, ale zdjęcia trzeba było robić w dziurach pomiędzy 2,5 metrowymi kratami zabezpieczającymi. Schronisko wyglądało przyjemnie, ale po godzinie marszu nie mieliśmy ochoty jeszcze odpoczywać. Za to z drugiej strony schroniskowego budynku roztaczał się ciekawy widok na Góry Izerskie, a konkretnie na Schronisko Wysoki Kamień. Jeszcze niczego nie pisałem o pogodzie, więc: już od samego rana zapowiadał się piękny i słoneczny dzień.
Od schroniska nasza droga zrobiła się bardziej stroma. Celowo piszę „droga”, a nie szlak ponieważ to po czym się poruszaliśmy przypominało bardziej jakąś wybrukowaną uliczkę na starym rynku w Bielsku-Białej, aniżeli szlak turystyczny. Oczywiście nam to nie przeszkadzało, co więcej z czasem nawet wzbudzało w nas zachwyt i podziw, ponieważ początkowe proste kamienie ustąpiły miejsca ciekawym sześciokątom, które były wypełnione kamieniami w środku. Na tej jakże zacnej drodze pojawiło się też więcej ludzi, niż było ich na początku naszego szlaku.
Zdecydowanie większość wyprzedzaliśmy ponieważ różnica wysokości wynosząca 355 metrów dawała się wszystkim mocno we znaki i turyści często stawali, by złapać oddech i uspokoić rozszalałe serca. 🙂 Nie mówię, że my tego też nie robiliśmy, ale znacznie rzadziej, poza tym nasze tempo marszu było zazwyczaj szybsze, toteż szybko ich ponownie doganialiśmy. Chodząc praktycznie co tydzień po górach nasza kondycja i wytrzymałość jest na dosyć wysokim poziomie i przez to mniej i rzadziej się męczymy, a szczególnie to widać na takich podejściach.
Na tym odcinku po raz pierwszy dostrzegłem różnicę w jakości drzewostanu w odniesieniu do terenów, które są nam znane – mam tu na myśli beskidzkie i tatrzańskie lasy. Mianowicie zalesienie przy szlaku na Halę Szrenicką było bardzo gęste, a drzewa wyglądały na bardzo zdrowe czego nie można powiedzieć o lasach w naszych okolicach.
Pomimo, iż szlak prowadził praktycznie po linii prostej, to były na nim bardzo płytkie zakręty. Po ostatnim z nich ujrzeliśmy na końcu lasu masywny budynek Schroniska PTTK na Hali Szrenickiej. Wraz z każdym następnym metrem drogi rósł on w oczach i gdy w końcu o godzinie 10:20 znaleźliśmy się na jego kamiennym tarasie stwierdziliśmy, że faktycznie ów budynek mógłby kandydować do miana hotelu górskiego. Nigdy tam nie nocowaliśmy, ale na stronie obiektu można przeczytać, że mieści on ponad 100 miejsc noclegowych – także myślę, że nie ma tam problemów ze spontanicznymi noclegami.
Na tarasie zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na szczyt Szrenicy – do kolejnego schroniska turystycznego. Tam mieliśmy zamiar napić się pysznej kawki z ekspresu. 🙂 Na Szrenicę mogliśmy dostać się dwoma szlakami – krótszym czerwonym i czarnym oraz dłuższym zielonym. Wybraliśmy tę drugą opcję ponieważ ta droga przechodziła koło skał – Końskich Łbów. Jednak były one trochę oddalone od szlaku i przysłonięte wysokim pasmem kosodrzewiny – to sprawiło że nie były one tak dobrze widoczne, jak choćby wcześniejsze Marianki.
Ostatnią prostą do schroniska stanowił czarny szlak prowadzący od kolejki gondolowej, która wywoziła ludzi mniej więcej z tego miejsca, w którym podziwialiśmy staw i Marianki. Tutaj już panował bardzo duży ruch turystyczny, co nas akurat szczególnie nie dziwiło. Godnym podziwu był za to widok w kierunku Łabskiego Szczytu, w okolicach którego znajduje się bardzo dobrze widoczna Radiowo-Telewizyjna Stacja Przekaźnikowa, którą ja nazywałem spichlerzem. 🙂
Niestety, ale pogoda uległa lekkiemu pogorszeniu i poranne, praktycznie bezchmurne niebo przeszło już do historii. Teraz pojawiły się na nim wielkie chmury, które coraz częściej i intensywniej przykrywały lipcowe słońce.
W schronisku chcieliśmy kupić kawę z ekspresu, ale na nasze nieszczęście był on akurat zepsuty. Toteż musieliśmy zadowolić się zwykłą białą kawą. Nie była ona zła, ale koło ekspresowej też nie stała za blisko. Plusem takich napojów na tych wysokościach jest to, że są robione z pysznej wody i często sam ten fakt, wpływa bardzo korzystnie na walory smakowe napojów z niej przyrządzanych.
Pół godziny później ruszyliśmy wygodnym skrótem w kierunku Mokrej Przełęczy. Jednak gdy dotarliśmy do szlaku, to zdaliśmy sobie sprawę, że ominęliśmy kolejne ciekawe skałki – Trzy Świnki. Czekało nas 150 metrów powrotu pod 8-metrowe świńskie skałki. 🙂 Asia oczywiście myślała o ich zdobyciu, ale okazało się że nie są aż takie proste jak na początku wyglądały. Wyszliśmy tylko na niewielką wysokość w celu uwiecznienia Szrenicy oraz długiego masywu Sokolnika i Łabskiego Szczytu, który zapraszał nas swoją płaskością. 🙂
Na Mokrej Przełęczy przeczytaliśmy, że do Śnieżnych Jam mamy 3,5 kilometra. Ogólnie to lubię czeskie tabliczki ze szlakami, bo oni piszą tam odległości w kilometrach, a nie podają czasu przejścia. Wydaje mi się, że to dobre podejście, bo odległości się nie zmieniają, natomiast czasy przejścia już tak.
Od przełęczy czekało nas około 130-metrowe wyjście na grań pomiędzy Sokolikiem, a Łabskim Szczytem. Szlak omijał wierzchołek Sokolika trawersując jego północne zbocza. Po drodze minęliśmy kolejny obiekt skalny Twarożnik, który padł łupem Asi. 🙂 Droga była wysypana małymi kamyczkami co sprawiało, że była bardzo wygodna i równa – szło się po niej jak po stole.
O 12:37 osiągnęliśmy kolejne szlakowe skrzyżowanie zwane z czeska „Česká budka”. Z tego miejsca doskonale było już widać zarówno Łabski Szczyt, jak również RTON Śnieżne Kotły (Radiowo-telewizyjny Ośrodek Nadawczy Śnieżne Kotły). Droga do tych miejsc była prosta i niedaleka, gorzej było z pogodą, słońce już zdecydowanie przegrało walkę z chmurami. Jednak pomimo nieco przyciemnionych widoków, ludzi na szlaku było całkiem sporo i to zarówno Polaków, jak i Czechów.
10 minut zajęło nam dotarcie do Łabskiego Szczytu (cz. Violik), którego wierzchołek szlak obchodzi od południa – po czeskiej stronie. Poniżej czeskiego odcinka szlaku położona jest Łabska Polana, na której znajdują się źródła Łaby. Skałki Violík’a są niedostępne ze względu na tysiącletnie gatunki porostów, które tam występują – więc nawet nie próbowaliśmy tam się pchać.
O godzinie 12:57 zdobyliśmy „spichlerz”, który z bliska wyglądał bardzo interesująco. Szkoda tylko, że akurat wtedy zrobiło się już tak ciemno, od zalegających grubych chmur, że zdjęcia wychodziły jakby były robione wczesną nocą.
Spichlerz to jeszcze nic, ale przecież tuż obok znajdowały się Śnieżne Kotły – jeden z symboli polskich Karkonoszy. A tu taka dupowata pogoda się zrobiła – ale to tak często bywa – któreś tam prawo Murphy’ego.
Próbowaliśmy porobić jakieś zdjęcia, ale te wychodziły bardzo mrocznie. Wykorzystaliśmy do tego praktycznie wszystkie punkty widokowe zawieszone nad Wielkim Śnieżnym Kotłem. Nieco rozczarowany kiepską prezencją Śnieżnych Jam zauważyłem grupkę śmiałków uderzających poza szlakową trasą na Wielkiego Szyszaka. Pomyślałem, że w sumie to i dobry pomysł, ale Asia stwierdziła, że pójdziemy tam od drugiej strony.
Niby spoko opcja, ale jak zobaczyłem ile się obniżyliśmy schodząc na Obniżenie pod Śmielcem, to już pomysł z wyjściem na ten czwarty pod względem wysokości szczyt Karkonoszy, mi się mniej podobał.
Nawet nie chodziło o te 100 metrową różnicę wysokości, tylko patrząc w niebo widziałem w nim już spore zagrożenie wyładowaniami atmosferycznymi. Chmury nieprzyjemnie zbiły się w jednobarwną toń – a to w miesiącach letnich zazwyczaj nie wróży najlepiej.
Asia jednak stwierdziła, że nie będzie żadnej burzy i ruszyła wyraźną, trawiastą ścieżką w kierunku szczytu, który przyznam się bez bicia od tej strony wyglądał bardzo okazale. Nie wiem ile przeszliśmy metrów tą trawą, ale gdy tylko znaleźliśmy się na gołoborzu, to ku naszemu zaskoczeniu znaleźliśmy się na bardzo dobrze utrzymanym chodniku skalnym. Okazało się, że ta droga to zimowa wersja szlaku grzbietem Karkonoszy. Fragment szlaku biegnący północnymi zboczami góry jest zamykany ze względu na zagrożenie lawinowe i tym samym zimowi turyści podążają granią przez wierzchołek Wielkiego Szyszaka.
Tego dnia też poczuliśmy się jakby ci turyści – wszak użyliśmy właśnie ich zimowej drogi. Nie wiem ile wychodzi się na tą górę zimą, nam wystarczyło do tego 15 minut. Na szczycie usiedliśmy pod ruinami pomnika Wilhelma I. Znaczy się ja nie siedziałem, ja stałem jak na szpilkach i czekałem aż walnie z góry jakaś strzała Zeusa.
Jednak pomimo burzowego nieba nic takiego się nie wydarzyło i okazało się, że Asia miała rację. O 14:12 byliśmy znów na obniżeniu, ale tym razem z zamiarem schodzenia w kierunku Rozdroża pod Wielkim Szyszakiem. Schodząc serpentynami dostrzegłem, że cała okolica spowita jest już konkretnymi chmurami.
Paręnaście minut później stanęliśmy na rozdrożu z zamiarem użycia zielonego szlaku do przejścia pod Śnieżnymi Kotłami. Gdzieś tam w sferze marzeń liczyłem, że może trochę pogoda się poprawi i będzie można pocykać jeszcze jakieś fajne fotki przynajmniej z dolnego brzegu polodowcowego Wielkiego Śnieżnego Kotła.
Według tabliczek droga do Śnieżnych Kotłów zajmowała 15 minut, natomiast do Schroniska pod Łabskim Szczytem, nie było już tak blisko – tam trzeba było wędrować godzinę z kwadransem.
O 14:38 dotarliśmy do miejsca, z którego rozciągał się ciekawy widok na Śnieżne Kotły i Wielki Śnieżny Kocioł, ale pogoda niestety dalej była niemrawa – temu zdjęcia wyszły mega kiepsko.
Wkrótce dotarliśmy do Śnieżnych Stawków, które również prezentowały się mizernie w tych ciemnych barwach. Dodatkowo przejście koło nich było średnio wygodne, bo głazy i kamienie położone na ścieżce wymagają sporych umiejętności w chodzeniu po takim terenie – szczególnie jak trzeba mijać się z innymi turystami, których akurat w tamtym miejscu było dużo.
Gdy tylko minęliśmy ostatni ze stawów i rozpoczęliśmy 40 metrowe zejście z niewielkiego progu, usłyszeliśmy pierwszy odgłos burzy. Zagrzmiało gdzieś nad Górami Izerskimi – niby daleko, ale wiadomo, że dla burzy idącej w naszą stronę to słowo nabiera innego znaczenia. Kontynuowaliśmy marsz czekając na rozwój burzowych wypadków. 🙂
Pokonaliśmy dwa niewielkie garby, pomiędzy którymi przechodziliśmy drewnianymi pomostami i rozpoczęliśmy bardzo długi trawers Łabskiego Szczytu. Roztaczały się z niego ciekawe widoki na Kotlinę Jeleniogórską, ponieważ był on mało zalesiony – to znaczy rosła na nim tylko średniej wysokości kosodrzewina i małe iglaki. Pokonując zbocze Violika mogliśmy dokładniej przyjrzeć się burzowym chmurom, spod których raz po raz dochodziły grzmoty. Analizując ich częstotliwość i głośność doszedłem do wniosku, że burza się do nas nie zbliża. Gdyby było inaczej zawsze moglibyśmy ją przeczekać w Schronisku pod Łabskim Szczytem.
Od wyruszenia z Rozstajów pod Wielkim Szyszakiem minęła godzina i właśnie mniej więcej w tym momencie pomiędzy drzewami dostrzegliśmy nasze schronisko – a zasadzie dwa schroniska. Schronisko pod Łabskim Szczytem umiejscowione było na stromej polanie, natomiast powyżej w cieniu majaczyło Schronisko na Szrenicy.
Po 18 minutach dotarliśmy do obiektu, ale nie zachwycił nas swoim wyglądem – choć wygląd to drugorzędna sprawa. Ogólnie to jesteśmy trochę dziwni, bo pewnie gdyby była burza cieszylibyśmy się z możliwości schronienia się przed nią, a tak to siedzieliśmy na zewnątrz i narzekaliśmy na fakt braku lanego piwa. 🙂
Co do burzy, to jej odgłosy były już ledwo słyszalne, więc mogliśmy bez stresu rozpocząć zejście do naszej miejscowości. Na szlakowych tabliczkach zejście do Szklarskiej Poręby Górnej było wyceniane czasowo na 1,5 godziny. Naliczyliśmy trzy drogi zejściowe do tego miasta. Najbardziej spodobała nam się ta znakowana na żółto i to właściwie ona bezpiecznie poprowadziła nas do naszego miejsca noclegowego.
Trasa zejściowa nie była skomplikowana – najpierw wędrowaliśmy kawałek wraz ze szlakiem niebieskim, by odbić w lewo w stronę lasu. Po ponad 300 metrach dotarliśmy do kolejnych skał spotkanych tego dnia na szlaku – Kukułcze Skały, bo tak się nazywały uformowane były w postaci trzech 7-metrowych baszt.
Po minięciu skał droga jeszcze przez około 500 metrów prowadziła nas w miarę równo, tzn. z niewielką utratą wysokości. Jednak po minięciu Szrenickiego Potoku, szlak gwałtownie skręcał na północ i zrobił się dużo bardziej stromy.
Na dystansie 630 metrów straciliśmy około 120 metrów wysokości i zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu szlaków „Stara Droga”. W tym miejscu wyszliśmy z Karkonoskiego Parku Narodowego, tutaj też od naszego żółtego odchodził zielony szlak, prowadzący do Rozdroży pod Kamieńczykiem. My jednak byliśmy wierni naszej żółtej trasie i nią dalej kontynuowaliśmy zejście.
Do cywilizacji zostało nam 2,5 kilometra, które upłynęły nam na zejściowym odpoczywaniu i powolnym nabieraniu sił na kolejny dzień naszego górskiego urlopu. Gdy wyszliśmy z lasu na ulicę Uroczą skręciliśmy w lewo w stronę amfiteatru, stawu i Skałek Marianek. Stamtąd zostało nam ponad 300 metrów do „Przemka”, w którym mogliśmy świętować pierwszą udaną wyprawę po Karkonoszach – Tych Karkonoszach, które jeszcze 6,5 godziny temu były dla mnie gorsze od Tatr i Beskidów. Teraz już wiem, jak bardzo się myliłem… 🙂