Vârful Omu
czyli wyprawa na najwyższy szczyt Gór Bucegi
Już od dawna marzyła mi się Rumunia, a szczególnie rumuńska część Karpat. Z racji tego, że mamy małe doświadczenie jeśli chodzi o podróżowanie po Europie, a i nasz angielski nie jest na takim poziomie jaki byśmy chcieli, to zdecydowaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę z biurem podróży Sport Events z Żywca.
Jazda autobusem może i nie jest za bardzo komfortowa, ale nie trzeba się niczym przejmować. Siedzisz sobie i śpisz, albo oglądasz widoki. Ja w przeciwieństwie do Asi, zazwyczaj nie potrafię spać, więc podziwiałem nieznane mi krajobrazy. A trzeba przyznać, że Rumunia to piękny kraj, a szczególnie Wyżyna Transylwańska, przez którą jechaliśmy dobrych parę godzin. Do Braszowa dojechaliśmy około godz. 16 i zakwaterowani zostaliśmy w hotelu Citrin.
Następnego dnia pobudkę zgotował nam kogut, który już przed 5 zaczął piać. Zabawne było to, że w tak dużym mieście jak Braszów (ok. 300 000 mieszkańców) można trafić na taki budzik. 🙂 Po pysznym śniadaniu pojechaliśmy autokarem do miasta Bușteni, oddalonego o niecałe 40 kilometrów od Braszowa.
W planach był wyjazd kolejką na szczyt Baba Mare, ale niestety kolejka była w modernizacji i nie działała. Trochę szkoda, bo z tego co mówili przewodnicy wyjazd wagonikami kolejki robi duże wrażenie. Nam jednak pozostał wyjazd samochodami na górę, który kosztował nas 50 RON od osoby. Niby trochę drożej niż kolejka (ok. 35 RON), ale samochodem również jechało się przyjemnie. Wyjechaliśmy na wysokość prawie 2000 m. n.p.m., więc większość wspinaczkowego wysiłku poniósł samochód pana kierowcy.
Po zapłaceniu kierowcom za transport ruszyliśmy lekko pod górę do miejsca gdzie miała wywozić nas kolejka. Była tam też ubikacja (koszt: 3 RON), która była wybawieniem na tak odkrytym terenie. Po drodze widzieliśmy już wolno pasące się konie, był też chłopak sprzedający długie kije pasterskie. Nasza grupa liczyła około 40 osób. Opiekowało się nią dwóch przewodników: Darek i Szymon. Zazwyczaj było tak, że Szymon był na początku, a Darek na końcu grupy.
Na tej wycieczce było tak, że trasa była podzielona na łatwiejszą i trudniejszą. Łatwiejsza opcja obejmowała dojście na Omul i zejście tą samą drogą do miejsca gdzie Rumuni wywozili nas autami. Tam też miał czekać większy samochód, by mogło się w nim zmieścić więcej osób. Natomiast trudniejszy wariant wycieczki, poza wejściem na Omu, obejmował również zejście z tego szczytu do Bușteni. My – zresztą jak większość uczestników wycieczki – chcieliśmy również schodzić z tego ciekawego szczytu. Tak więc grupa Szymona, czyli ta „trudniejsza” szła trochę szybciej na Omu, a Darek ze swoją szedł nieco spokojniej.
Kawałek od miejsca gdzie była ta knajpa z ubikacją były Babele – czyli formy skalne utworzone wskutek erozji wiatru. Kawałek dalej znajdował się, duży na 12 metrów szerokości i 8 metrów wysokości, Sfinx czyli kolejna odmiana tych formacji. Zrobiliśmy przy nich krótką przerwę, by każdy mógł sobie zrobić zdjęcie z tymi niecodziennymi okazami skalnymi. Potem przez kolejne pół godziny wędrowaliśmy tym rozległym grzbietem, aż doszliśmy do Șaua Șugarilor. Z przełęczy pomiędzy chmurami przebijał się cel naszej wyprawy – Omu.
Jednak by do niego dojść, musieliśmy wpierw przetrawersować północno-wschodnie zbocza Coltii Obarsiei, które wyglądały jak potężne organy. Gdy pod nimi przeszliśmy znaleźliśmy się na kolejnej przełęczy – Șaua Cerbului. Teraz byliśmy już na ostatniej prostej na Omu. Co prawda było trochę pod górę, ale szybko dostaliśmy się do schroniska Cabana Omul położonego na wierzchołku góry.
Akurat odbywały się tam jakieś zawody biegowe, bo co jakiś czas dało się słyszeć trąbki, coś a’la wuwuzele. Potem się okazało, że na szczycie jest jakiś punkt kontrolny biegu i każdy kto wbiegał na górę witany był dźwięcznym zawodzeniem tych instrumentów. Jak się później okazało, podczas zejścia mieliśmy z biegaczami bezpośredni kontakt, ponieważ zbiegali szlakiem, którym schodziliśmy. 🙂 Na górze napiliśmy się smacznej kawy. Niestety nie było w niej mleka, ale i tak była bardzo dobra. 🙂 Siedząc na kamieniach spoglądaliśmy pomiędzy chmurami na maszt nadajnika na górze Coștila, który wygląda jak startująca rakieta.
Na szczycie Omu znajduję się wielka skała, do której jakby przytwierdzony był budynek schroniska. Kawałek dalej znajduję się jeszcze budynek stacji meteorologicznej. Wokół schroniska cała masa zwierząt, głównie owce i ochraniające je psy, które w pewnym momencie miały jakiś zatarg, bo zaczęły się gryźć między sobą. Z tyłu schroniska były jeszcze osiołki, którymi dostarcza się towary do schroniska. Był tam też jeden wielki pies, który z dalszej odległości wyglądał jak niedźwiedź. 🙂
Przy schronisku siedzieliśmy do momentu kiedy przyszedł Darek ze swoją grupą. Później był jeszcze czas na wspólne zdjęcia pod schroniskiem, a potem nasze grupy się znów rozstały…
Darek został jeszcze w schronisku, a my już ruszyliśmy w dół pomiędzy stadem owiec. 🙂 Był to żółty szlak, który początkowo prowadził ostrymi serpentynami do wyższych partii doliny Cerbului (Valea Cerbului). Następnie szliśmy pod ostro podciętymi zboczami góry: Colțul Obârșiei. Dolina prezentowała się niesamowicie… było w niej bardzo zielono, a te jasne skałki i głazy kapitalnie z tą zielenią kontrastowały. Na szlaku nie brakowało ostrych zejść, na których trzeba było trochę uważać. 🙂
W niższych partiach doliny tuż przy szlaku rosły rośliny podobne do barszczy, ale chyba nie były to te słynne parzące rośliny, bo pewnie ktoś z naszej wycieczki, by się na nich poparzył. Żółtym szlakiem schodziliśmy do skrzyżowania z czerwonym. Potem skręciliśmy i do centrum miasta szliśmy już wzdłuż czerwonych trójkątów. Szymonowi zależało na ominięciu drogi, na której miał panować duży ruch, a drogą tą prowadził żółty szlak. Ogólnie w dolinie mieliśmy jeden postój, zanim ponownie znaleźliśmy się na ulicach Bușteni. Był tam również niemiecki Lidl, w którym się można było ochłodzić i kupić lody.
W mieście musieliśmy chwilę poczekać, na grupę Darka, która utkwiła w korku zjeżdżając tą samą trasą, którą wszyscy rano wjeżdżaliśmy w Góry Bucegi. Po jakimś czasie przyjechał po nas autobus, który stanął na środku drogi (nie było miejsca dla tak dużego pojazdu na poboczu), musieliśmy więc się szybko do niego załadować. Lekko się spóźniliśmy na obiadokolację, ale myślę, że obsługa hotelu nie miała nam tego za złe. 🙂