Późna ukraińska majówka
czyli zdobycie najwyższego szczytu Bieszczadów
Na ten dzień czekałam z utęsknieniem. Kiedy na stronie bielskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego – bodajże w lutym br. – pojawiła się informacja dotycząca 3-dniowego typowo górskiego wyjazdu na Ukrainę (pierwotny plan zakładał przejście 50 km!), nie zastanawiałam się długo…Tegoż kraju i tamtejszych gór jeszcze nie miałam okazji odwiedzić, ale wcześniej słyszałam już o pięknie tych terenów, dlatego też byłam niezwykle ciekawa jak wygląda część Bieszczad należąca do naszego wschodniego sąsiada. Nie sposób było zatem nie skorzystać z nadarzającej się okazji..zapisałam się na wycieczkę pomimo, iż nie udało mi się namówić na wyjazd mojej drugiej połowy 🙁 Na szczęście okazało się, że na wycieczkę zapisały się znajome twarze z oddziału PTT i nie tylko…W piątek 25 maja z radością a zarazem ogromną ciekawością opuszczałam nasz kraj w oczekiwaniu na to co nowe i nieznane….
Dojazd do celu poszedł nam bardzo sprawnie, w czym z pewnością największą zasługę miał dynamiczny kierowca autokaru. Podróż trwała niecałe 9 godzin (wraz z 1,5 godzinnym postojem na granicy polsko-ukraińskiej). Nawet coś udało mi się podrzemać, mimo ciężkich warunków autokarowych (najwygodniejsza do spania pozycja leżąca w autokarze jest raczej niemożliwa). Trasę górską rozpoczęliśmy na Przełęczy Użockiej, która oddziela Bieszczady Zachodnie od Bieszczad Wschodnich. Pierwotny plan naszej trasy tego dnia zakładał przejście grzbietem od Przełęczy Użockiej przez Perejbę, Drohobycki Kamień, Starostynę, przełęcz Ruski Put z zejściem do wsi Libuchora. Niestety plan musiał zostać trochę zmodyfikowany ze względu na niepewne warunki atmosferyczne. Dzięki dobrej znajomości topografii terenu przez naszego przewodnika z Leska (w tym leśnych ścieżek, które odchodziły od głównego, czerwonego szlaku, którym kroczyliśmy), możliwa była zmiana programu trasy w zasadzie w każdym momencie.
Początek naszej trasy był zróżnicowany roślinnie i terenowo: trochę było wspinaczki pod górkę, by po chwili trasa prowadziła w dół. Znaczna część przemierzanych przez nas leśnych dróg wymagała zręcznego omijania przeszkód w postaci wielkich błotnistych kałuż. Musieliśmy również się przedzierać przez leśny gąszcz, by w końcu wyjść na odsłoniętą polanę.
Po zdobyciu Drohobyckiego Kamienia nasza ponad 40 – osobowa grupa zrobiła sobie krótki postój. Pogoda już powoli robiła się niepewna – chmury unoszące się nad nami kłębiły się coraz mocniej i mocniej, po lewej i prawej stronie widzieliśmy deszcze i słyszeliśmy grzmienie burzy. Ale odważnie kroczyliśmy dalej zdobywając kolejny szczyt Bieszczad – Starostynę, gdzie oczywiście zaliczyliśmy kolejny krótki przystanek.
Coraz czarniejsze chmury i obawa przed nagłą ulewą i burzą, zmusiły przewodnika do podjęcia decyzji o skróceniu naszej trasy, tym bardziej, że momentami już kropiło…Ulewa wisiała nad nami, więc by przed nią uciec, skrótem znanym tylko znawcom tych nieuczęszczanych terenów (podczas tej wycieczki nie spotkaliśmy na szlaku ani jednej osoby!!!), doszliśmy do malowniczej wsi o nazwie Libuchora. Wieś zrobiła chyba na wszystkich uczestnikach wycieczki ogromne wrażenie. Czułam się jakbym się przeniosła kilkadziesiąt lat wstecz do czasów w jakich żyli moi dziadkowie. Widok chałup niektórych ledwo stojących, dachy pokryte strzechą, zwierzęta przy domach (kury, kozy, krowy, świnki, konie) a niektóre chodzące po głównej „drodze”, malownicze kapliczki w ogrodach, kobiety w chustach na głowach pracujące w polu – to widok jakiego raczej nie spotkamy na naszych polskich wsiach. A do tego brak asfaltu, tylko ubita klepka prowadząca przez środek wsi.
Wygląd sklepu przy którym się zatrzymaliśmy również musiał zostać uwieczniony fotograficznie…
Biedę widać było gołym okiem…Tylko złote, błyszczące dachy urokliwych cerkwi wyróżniały się z tego mało kolorowego i smutnego krajobrazu.
Powróciwszy do hotelu w Wołowcu na nocleg, miałam okazję spróbować tradycyjnego ukraińskiego jedzenia, niestety ziemniaki obficie polane masłem nie należą do moich ulubionych dań kuchni ukraińskiej:) Dużym zdziwieniem dla uczestników wycieczki, w tym i dla mnie, było podanie na śniadanie kaszy gryczanej z pulpetami. Ja sama jestem zwolenniczką wszelakich kasz, jednak przyzwyczajenie, iż jest to raczej produkt serwowany na obiad (ewentualnie kolację) było silniejsze, więc zjadłam jej tylko kilka łyżek… Z tego co wiem, niektórzy dość długo potem trawili jeszcze tą śniadaniową kaszę. Kolejny dzień zapowiadał się pogodą podobną do tej z dnia poprzedniego. Słońce towarzyszyło nam od rana, jednak po kilku godzinach pojawiły się niebezpieczne chmury, które nie wróżyły nic dobrego.
Pierwotnie trasa miała przebiegać od miejscowości Latorka poprzez najwyższy szczyt Bieszczad – Pikuj, następnie przez szczyty : Prypir i Ostry Wierch z zejściem do znanej już nam wsi Libuchora.
Niestety znowu warunki atmosferyczne popsuły nam plany i po osiągnięciu Pikuja, zdobyliśmy jeszcze mało znany szczyt o nazwie Zelemenyi, by szybko zniknąć z pola rażenia piorunów, które już były bardzo blisko nas. Pod Nondagiem byliśmy zmuszeni do zejścia ze szlaku, więc ponownie nie udało nam się zrealizować wstępnie założonego planu. Najważniejszy cel tego dnia – czyli Pikuj został jednak zdobyty i obfotografowany niemalże z każdej strony. W zasadzie był to jedyny szczyt spośród tych zdobytych przez ostatnie 2 dni, który był oznaczony – i to nie byle jak, gdyż na szczycie oprócz kamiennego obelisku, znajdowała się flaga Ukrainy, około 2 -metrowa figurka Pana Jezusa oraz 2 krzyże. Tam też spotkaliśmy innych turystów, a zatem wnioskować można, iż szczyt ten jest uczęszczany nie tylko przez polskich podróżników.
Burza, która nas złapała, na szczęście szybko poszła sobie dalej, dzięki czemu nie był to jeszcze koniec wycieczki. Pojechaliśmy w drogę powrotną wstępując po drodze na obiadokolację, co w końcu pozwoliło mi zachwycić się smakiem ukraińskiej kuchni. Zjedzony przeze mnie bezmięsny barszcz ukraiński zachwycił smakiem me wybredne kubki smakowe 🙂 Mogłam już teraz z przyjemnością wybrać się w drogę powrotną do Polski ale wcześniej na przygraniczne zakupy, podczas których każdy zaopatrzył się w pamiątkowe ukraińskie drobiazgi, głównie w formie płynnej. To był niesamowity i niezapomniany weekend. Polecam Ukrainę tym, którzy chcą naprawdę odpocząć w ciszy i w bliskim kontakcie z naturą.