Zimowa Barania Góra
Wycieczka rozpoczęła się na dworcu PKS w Bielsku-Białej, gdzie wsiedliśmy do Lajkonika (autobusu linii Kraków-Wisła) jadącego do Wisły. Przed 10 byliśmy już na dworcu autobusowym w mieście Adama Małysza. Początkowo nie wiedzieliśmy czy już jesteśmy na miejscu, ponieważ dworzec w Wiśle znajduje się nieco przed centrum miasta. Ale jedna pani, która również wysiadała nas o tym poinformowała. 🙂 Ta sama pani była trochę w szoku, gdy dowiedziała się gdzie idziemy. 😉
W samej Wiśle nie byliśmy znów tak dawno, bo w listopadzie 2017r., kiedy to z Anią i Tomkiem wędrowaliśmy Andrzejkowo na Soszów. 🙂 Także nieco w Wiśle byliśmy już rozeznani, wiedzieliśmy że jest tam stacja paliw Orlen, w której będzie pyszna kawa. Oprócz kawy było i ciastko, które dało mi siły na pierwsze kilometry naszej trasy, która przedstawiała się ciekawie.
Najpierw trzeba było przejść przez kawał Wisły. Początkowo wędrowaliśmy wzdłuż głównej drogi prowadzącej w kierunku Przełęczy Kubalonka. Potem jednak skręciliśmy na ulicę Jesionową, by nią dostać się na ulicę Spacerową. Idąc tą ostatnią nabieraliśmy wysokości. Szliśmy jakby takim wałem, gdzie po jednej stronie mieliśmy Wisłę Głębce, a po drugiej Wisłę Czarne. Szlak zielony prowadził cały czas asfaltem, więc przyjemnie się nim szło. Oprócz tego w nieco wyższych partiach wytyczonej trasy mijaliśmy bardzo wypasione domy.
W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie wędrowaliśmy podczas Chłosty Beskidziej w czerwcu 2017 roku. W tej okolicy roztaczał się ciekawy widok na takie jedno wzniesienie, na którym znajdował się jakiś nadajnik. Jak się potem okazało nasz szlak prowadził zarówno przez tę górę, jak i w okolicy miejsca, gdzie to coś się znajdowało. 🙂 Podchodząc pod górę musieliśmy na chwilę zmienić szlak z żółtego na zielony ponieważ droga, którą prowadził ten pierwszy była bardzo zalodzona.
Wkrótce jednak znowu znaleźliśmy się na żółtym szlaku. I już na początku czekała nas cięższa przeprawa, ponieważ szlak odbijał z wygodnej drogi asfaltowej w kierunku zasypanej polany. Pomimo ludzkich śladów i tak w tym miejscu trochę się zapadaliśmy. W lesie, do którego dotarliśmy po przejściu odkrytego terenu, było jeszcze gorzej, bo musieliśmy zmagać się z wiatrołomami i bardzo dużą ilością śniegu. Gdy się z tym uporaliśmy wyszliśmy nagle na bardzo szeroką śnieżną drogę, po której szusowali narciarze na biegówkach. Znaleźliśmy się na bardzo wygodnym fragmencie szlaku, którym to zawędrowaliśmy aż do Przełęczy Szarcula.
Na przełęczy zrobiliśmy krótki postój pod małą wiatką turystyczną. Tuż obok stały samochody na śląskich tablicach rejestracyjnych – w końcu były ferie… 🙂 Ślązacy przyjeżdzali na przełęcz i drogą szli sobie na spacer w kierunku Stecówki. W sumie spoko opcja, bo nie wymagająca wielkiego wysiłku, a miejsce naprawdę ładne. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy czerwonym szlakiem w stronę Stecówki. Może nie szło się źle, ale gdy doszliśmy do miejsca, w którym szlak ostro oddalał się od drogi, to stwierdziłem, że nie chce mi się nim iść. Zeszliśmy więc na drogę i z jej pomocą dotarliśmy do Stecówki – nie zbliżaliliśmy się do niej zbytnio, bo chieliśmy już iść dalej. Moje buty były trochę przemoczone i chciałem już zdjąć je ze stóp.
Gdy więc doszliśmy do pierwszej lepszej drogi umożliwiającej zejście na czarny szlak to miałem ochotę ją pójść. Asia przekonała mnie, by spróbować jeszcze trochę pociągnąć tym szlakiem. Poszedłem na to i w sumie to była dobra decyzja, bo był on przedeptany i utwardzony. Na drogę z czarnym szlakiem skręciliśmy dopiero po rozwiązaniu zagadek, które znajdowały się na kolejnym skrzyżowaniu szlaków. Podczas zejścia, w pobliżu drogi Asia się poślizgnęła i zaliczyła solidną glebę. 🙂
Droga do schroniska upłynęła bardzo przyjemnie, bo przy mocno świecącym słońcu. Początkowo chcieliśmy iść całkowicie drogą, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak na pójście czerwonym szlakiem. Na końcowym etapie mijaliśmy się jeszcze ze schroniskowym jeepem. Po dojściu do schroniska zakończyła się nasza piątkowa część wyprawy.
Po zameldowaniu i ściągnięciu mokrego obuwia (są takie momenty, że suszarki do butów są bezcenne) udaliśmy się do jadalni, by tam coś zjeść i „oglądać” skoki drużynowe w Willingen. 🙂 Odbywało się to za pomocą komórki Asi, a wyniki śledziliśmy na skijumping.pl 🙂 Niestety nie było możliwości obejrzenia zwycięskiego dla Polaków konkursu drużynowego, gdyż na terenie schroniska nie funkcjonowała świetlica (podobno była w trakcie remontu) a wi-fi działało…słabo. Po zjedzeniu pysznego prażonego sera z frytkami i wypiciu kilku piw, poszliśmy do pokoju, by odpocząć po trudach naszej wycieczki.
Naszym skromnym zdaniem po remoncie schronisko na Przysłopie wewnątrz prezentuje sie bardzo profesjonalnie (zewnętrznemu wyglądowi budynku niewiele już można pomóc…:-) ). Pokoje zostały orginalnie nazwane i urządzone. Zarówno na korzytarzach jak i w pokojach wiszą klimatyczne (w dobrze dopasowanych, drewnianych ramach) obrazy przedstawiajace widoki z różnych rejonów świata. My spaliśmy w 2 – osobowym pokoju nazwanym „Maroko”. Jedynym minusem, który najbardziej nas wkurzał podczas noclegu był prysznic, który stanowił wystający ze ściany wbudowany element prysznicowy, za pomocą którego bardzo ciężko się umyć. Ja się myłem tak długo, że zużyłem całą ciepłą wodę Asi i ona musiała się myć w wodzie zimnej. 🙁
Liczyliśmy, że się wyśpimy, bo pierwszy raz od kilku miesięcy nie było z nami naszego kota Lucka, ale tak się nie stało. W schronisku było sporo ludzi i po 23 (bo o tej porze dopiero jest cisza nocna) nie zachowywali się oni cicho. 🙂
Poranek za to był niesamowity, ponieważ mocne słońce wypełniło nasz wąski pokoik Maroko po brzegi. Po chwili zrobiło się nam tak ciepło, że trzeba było otworzyć drzwi na balkon. Po zejściu na śniadanie odkryliśmy, że mimo dosyć wczesnej pory w schronisku znajduje się ogromna ilość ludzi. Jakaś duża grupa z wielkimi plecakami przybyła do schroniska.
Po oddaniu klucza od pokoju ruszyliśmy w stronę Baraniej Góry. Sobotnia pogoda zapowiadała się niesamowicie. Już po godzinie 10 było ciepło, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Szliśmy sobie spokojnie, bo tym razem mieliśmy do pokonania dużo krótszą trasę od tej piątkowej. W planach mieliśmy zdobycie Baraniej Góry i zejście do Milówki przez Kamesznicę. Na dodatek pomimo dużej ilości śniegu, którego poziom można było docenić patrząc na umiejscowienia szlakowych znaków na drzewach, szlak był bardzo dobrze ubity.
W okolicy pierwszego ze szczytów, którego po drodze mijaliśmy – Wierchu Równiańskiego było mi już tak ciepło, że rozebrałem się z softshella i zostałem w samej koszulce. To była dobra decyzja, bo wcale mi nie było zimno, a przynajmniej się nie pociłem. Chyba pierwszy raz szedłem przy takiej pogodzie tym szlakiem. Widoczność była bardzo dobra i było widać bardzo dobrze najbardziej znane pasma górskie, takie jak: Tatry, Beskid Żywiecki z najwyższymi jego wzniesieniami czyli Babią Górą i Pilskiem oraz Małą i Wielką Fatrę.
Na Wierchu Wisełce również było dużo robienia zdjęć, ponieważ właśnie tam najlepiej było widać Babią, Pilsko i Tatry. Stamtąd widoczna była również wieża na Baraniej, która była okupowana przez sporą ilość turystów. Potrzebowaliśmy około 10 minut by się znaleźć wśród nich. Myślałem, że spotkam tam kogoś w samej koszulce, ale tylko ja byłem tam taki rozebrany. 🙂 Z najwyższego punktu na szczycie bardzo dobrze było widać Beskid Śląsko-Morawski z charakterystycznym przekaźnikiem na Łysej Górze oraz pozostałe znane szczyty Beskidu Śląskiego tj. Stożek, Soszów, Czartorię, Równicę, oraz bliższą nam część ze Skrzycznem na czele.
Na szczycie zrobiliśmy dłuższy, bo około półgodzinny postój. Było ciepło i przyjemnie. Siedzieliśmy więc pod wieżą jedząc wiślańskie korbacze.
Gdy w końcu nadszedł czas wymarszu ruszyliśmy z powrotem w kierunku Wierchu Wisełki. Na nim skręciliśmy na czarny szlak prowadzący do Kamesznicy. Szlak ten jest bardzo widokowy, robiłem więc bardzo dużo zdjęć otaczających gór oraz tych dalszych. Na tym szlaku nawierzchnia już była trochę gorsza od tej z czerwonego szlaku, ale i tak szło się komfortowo. Wydawało nam się, że na tym odcinku prawie nikogo nie spotkamy, a tymczasem było zupełnie inaczej. Choć więcej było tych turystów idących pod górę, aniżeli w dół.
W okolicach przysiółka Fajkówka spotkaliśmy dwóch górskich rowerzystów, którzy prowadząc swoje rowery dzielnie zdobywali pobliski pagórek. Gdy znaleźliśmy się na asfalcie naszym oczom ukazały się potężne zaspy utworzone podczas odśnieżania drogi. Śniegu musiało być tutaj bardzo dużo. Dalsza trasa prowadziła drogą z asfaltem w stronę centrum Kamesznicy. Podczas gdy droga prowadziła przez gęsty las, przez który nie oddziaływały na mnie promienie słoneczne, to trochę zaczeło mi się robić zimno. Jednak nie trwało to długo, więc jakoś przetrzymałem te trudne chwile i dalej dzielnie wędrowałem w samej koszulce. 🙂
Dochodząc do centrum miejscowości wstąpiliśmy jeszcze do sklepu na zakupy, by wspierać lokalne małe sklepy położone w niewielkich górskich miejscowościach… Żartuje, chodziło o to by nie musieć robić tego w Bielsku. 🙂 Choć pewnie ten pierwszy powód nie jest taki pozbawiony sensu. Przejście wzdłuż Kameszniczanki do mostu na drogę ekspresowej S1 było najmniej przyjemne, ponieważ musieliśmy się poruszać znikomym poboczem. Dopiero gdy doszliśmy do skrzyżowania z drogą prowadzącą do Milówki tam pojawił się chodnik. Tuż przed centrum Milówki pomiar prędkości złapał nas swoim zasięgiem i pokazał zawrotne 5km/h. 🙂
Po zakupieniu serków udaliśmy się drogą koło kościoła na stację PKP. Mieliśmy trochę do odjazdu pociągu, wygrzewaliśmy się więc przez ten czas w lutowym słońcu. Pociąg był pusty więc mogliśmy zająć najdogodniejsze miejsce. I o dziwo trafiliśmy na nowego Elfa, co się nam rzadko zdarza. Na stacji Bielsko-Biała Lipnik opuściliśmy nasz ostatni środek transportu i na nogach udaliśmy się do domu na kawę i skoki. 🙂