Vrh Šljemena, Milošev Tok
W końcu nastał ten dzień… dzień w którym wszystko miało się skończyć. Był to ostatni dzień naszego pobytu w Durmitorze. Zapowiadał się on bardzo ambitnie, bo podczas naszej ostatniej górskiej wyprawy mieliśmy zdobyć dwa ciekawe szczyty: Vrh Šljemena, Milošev Tok.
Tego dnia rano podjechaliśmy kawałek naszym autokarem do ośrodka narciarskiego (Ski centar Savin kuk). Tam na trawach w pobliżu dolnej stacji kolejki na Savin Kuk mieliśmy rozgrzewkę. A było się przed czym rozgrzewać, bo podczas wyjścia na Vrh Šljemene mieliśmy do pokonania ponad 900 metrów różnicy wysokości.
Około godziny 9 ruszyliśmy szlakiem prowadzącym zarówno w stronę Vrh Šljemeny, jak w Savin Kuka. Dopiero mniej więcej na wysokości 1720 metrów, się one rozdzielały i „nasz” skręcał w lewo, a tamten w prawo. Jednak do tego skrzyżowania mieliśmy jeszcze sporo drogi, bo około 1,5 km dystansu i ponad 200 metrów do góry. 🙂
Na początku trasy było jakieś szczątkowe zalesienie, które jednak niewiele dawało cienia, a tego dnia jak zresztą w dniach poprzednich, upał od rana był nie do zniesienia. Także od samego początku wszystkich nam szło się dosyć ciężko. Dlatego kiedy około godziny 9:50 osiągnęliśmy długie wschodnie ramię Vrh Šljemeny tuż przy wzniesieniu Panali, Adam zrobił przerwę.
Z tego miejsca ciekawie prezentowała się cała wysokogórska dolina położona pomiędzy naszym ramieniem, a Savin Kukiem. Kolejka też ciekawie wyglądała szczególnie kiedy pięła się na prawie 300 metrowy próg doliny.
Kiedy już wszyscy złapali drugi oddech rozpoczęliśmy wspinaczkę trawiastym ramieniem w stronę szczytu. Trwała ona około godziny czyli do momentu w którym nastąpiła następna przerwa. Znajdowaliśmy się wtedy już wysoko, bo na wysokości około 2230 m n.p.m., więc do szczytu pozostało nam ponad 200 metrów różnicy wysokości. Podczas niej znów mogliśmy się zbić w jedną większą całość, bo podczas tego morderczego podejścia podzieliliśmy się na mniejsze części.
Z racji że przerwa trochę trwała, a ja za długo nie potrafię usiedzieć na tyłku, to wybrałem się na przechadzkę po trawiastym tarasie. Po zrobieniu kilku zdjęć wracając w stronę grupy zauważyłem całkiem spore stadko kozic, które chłodziło się leżąc na płacie śniegu.
Chwilę potem znaleźliśmy się już na grani, która o północy zionęła przepaścią. Była ona jednak na tyle szeroka, że można by było na niej pograć w piłkę. Kawałek dalej przewodnik zarządził przerwę, podczas której połaziliśmy po okolicznych wzniesieniach. Oczywiście roztaczały się z nich ujmujące widoki. W jednym takim miejscu bardzo okazale prezentował się kocioł w którym położony był mały lodowiec Debeli Namet. To że jeszcze udało mu się przeżyć zawdzięcza odpowiedniej wystawie, wysokości na której występuje oraz temu, że w tym miejscu długo utrzymują się niskie temperatury i długo w roku leży zimowy śnieg.
Najlepiej z racji bliskiej odległości prezentował się Savin Kuk oraz Wielki Niedźwiedź z prawie całą swoją granią. Na jednym ze zdjęć również dobrze widać drogę na naszą przełęcz, którą zdobywaliśmy wychodząc na Grań Niedźwiedzi. Na innym z kolei ładnie pokazuje się Jezioro Czarne a nad nim to, które z bliska była zarośnięte wysoką trawą – Barno jezero.
Idąc kawałek dalej znaleźliśmy się na wierzchołku Vrha Šljemeny. Kawałek za nim dotarliśmy do trawiastego wzniesienia, na którym Adam zrobił kolejną przerwę. Dla chętnym na zdobycie Milošev Toka była ona jednak bardzo krótka i już po chwili ruszyliśmy w stronę tego szczytu.
Na początku musieliśmy zejść z tej trawiastej kopki na niewielką, mocniej wciętą przełęcz, przy której były chyba największe trudności techniczne. Następnie szeroką groblą przeszliśmy nieopodal głębokiego leja, w którym znajdowało się jeziorko ukryte pod dużą ilością śniegu. Kawałek dalej kiedy również przechodziliśmy koło mniejszego śniegowego płata, to zauważyliśmy na jego boku kolejną chłodzącą się kozicę. 🙂
Kolejne metry marszu to przejście przez następne anonimowe wzniesienie, które śmiało mogło by pretendować do jakiegoś Małego Milošev Toka. Gdy na niego wychodziliśmy prawdziwy Milošev Tok był już na wyciągnięcie ręki. I faktycznie parę minut później się na nim znaleźliśmy.
Spędziliśmy tam jednak niewiele czasu, bo na niebie zaczęły pojawiać się nieciekawe chmury i nieco mocniej zaczął wiać wiatr. Adam się trochę wystraszył i od razu zarządził powrót na tą trawiastą górkę, która okupowana była teraz przez większość naszej grupy. My się jeszcze chwilę ociągaliśmy i po zdobieniu ostatnich zdjęć ruszyliśmy za nim.
Pół godziny później wszyscy uczestnicy naszej wycieczki znowu byli razem i mogliśmy szykować się do zejścia z tej grani. Początek drogi zejściowej położony był w pobliżu stacjonowania reszty grupy, więc od razu z tamtego miejsca skierowaliśmy się na dół.
Wpierw skierowaliśmy się małą grańkę prowadzącą w kierunku widocznego wzniesienia (Surdup), by tuż przed osiągnięcie przełęczy odbić się na jego trawiaste zbocze. Potem schodziliśmy zwężającym się żlebem, który w pewnym momencie zniknął nam z oczu za załomem. Adam poszedł obadać sprawę, ale zanim wrócił, cała nasza grupa weszła w mało przyjemny i stromy trawers zejściowy.
Na szczęście trawki nie były takie śliskie na jakie wyglądały, a także były poprzecinane niewielkimi skałkami, które pomagały w utrzymaniu przyczepności. Ale i tak nie szło się tam za wygodnie, bo nachył był konkretny i bolały mnie od niego trochę kostki. Po pokonaniu tych wszystkich trudności zeszliśmy w teren mieszany, w którym było dużo traw, skałek, kamieni oraz ciekawych kraterów na które trzeba było szczególnie uważać, by w nie nie wpaść – typowe „krasowe dziadostwo” jak to Adam określał podobne rzeczy w Górach Przeklętych w 2019 roku. 🙂
Równy teren na końcu przechodził w dosyć stromy żleb, który po sprawdzeniu przez Adama nadawał się do zejścia. Było trochę stromo, trochę tego co cały czas czyli trawek i kamieni, ale schodziło się nim bardzo wygodnie.
Naszą ostatnią wycieczkę po górach Durmitoru zakończyliśmy około godziny 15:20 schodząc na drogę R-16 w okolicach Lomnego zdrijela. W pobliżu był mini knajpka, w której można było kupić piwo co większość z nas uczyniła. Posiedzieliśmy tam trochę, mając niestety świadomość, że to nasze ostatnie chwile w Durmitorze. Nazajutrz z rana mieliśmy już wyruszać w drogę powrotną do Rzeszowa.
Teraz czas na krótkie subiektywne podsumowanie…
Jak dla mnie to ten wyjazd był bardzo udany, na co złożyło się kilka aspektów. Przede wszystkim przewodnik Adam, którego poznaliśmy już podczas wyjazdu w Góry Komovi i Przeklęte w sierpniu 2019 roku. Myślę że jego rozgrzewki przypadły większości do gustu. 🙂 My jeszcze musimy napisać o tym, że dzięki niemu nie mieliśmy problemów z odłączeniem się od głównej grupy i zrealizowania sobie jakiś mniejszych celów, jak np. Grań Niedźwiedzi, Lučin vrh czy Uvita Greda.
Drugim ważną kwestią jest bardzo udana pogoda, ale odnoszę wrażenie, że ona również wiąże się z przewodnikiem, bo 2019 roku też taką mieliśmy. 🙂
Co do minusów to na pewno kiepsko było z warunkami noclegowymi, łazienkowymi czy jedzeniowymi, ale mi jakoś strasznie to też nie przeszkadzało, choć nigdy nie zapomnę mojego wchodzenie do kabiny prysznicowej przez muszlę klozetową. 🙂
Na końcu wymienię chyba ten najważniejszy dodatni aspekt tej wyprawy, którym byli wspaniali ludzie, dla których chodzenie po górach jest taką samą wielką pasją jak dla nas. Liczę, że uda nam się jeszcze gdzieś pojechać w podobnym składzie 😉
Wczasy marzenie????
Dokładnie, wszystko się pięknie udało pozdobywać przy pięknej pogodzie a także pokąpać w jeziorze. 🙂